niedziela, 11 kwietnia 2010

Dni 317-320 - Potosí: kopalnie, diabły, łażenie po dachach, zaglądanie do podziemnych tuneli, tańce i skażenie środowiska naturalnego.



Potosí to miejsce prawdziwie magiczne i to z wielu względów. Cudownie położone u stóp potężnego Cerro Rico (4824m n.p.m.) na wysokości prawie 4100m n.p.m., tętniące historią, legendami, niesamowitymi opowieściami o duchach i diabłach oraz żywą kulturą. Gdy w XVI wieku któryś z Indian wygadał się Hiszpanom o Cerro Rico, „bogatej górze” kryjącej niezmierzone pokłady srebra, założono tu osadę górniczą i rozpoczęto intensywne wydobywanie ukrytych w niej bogactw przy pomocy niewolniczej pracy Indian, oraz, gdy tych zaczynało brakować, specjalnie w tym celu przywożonych niewolników z Afryki. Miasto szybko rosło w siłę, liczba mieszkańców osiągnęła w XVII w. 200 tys., co uczyniło je jednym z największych miast świata, porównywalnym z ówczesnym Paryżem czy Rzymem. Do XlX w. w wyniku nieludzkich warunków pracy w kopalniach zmarło około 8 mln Indian i afrykańskich niewolników. Łącznie wydobyto ok. 45 tys. ton srebra, z czego duża część została wysłana do Hiszpanii. Gdy w XVIII w. pogorszyła się jakość i zmalała ilość wydobywanego kruszca, Potosí przeżyło kryzys i wiele kopalni zamknięto. Renesans miasto przeżyło w drugiej poł. XIX w., gdy w świecie nastąpił wzrost zapotrzebowania na cynę. Do dziś wydobywa się głównie rudy cyny. Obecnie działają małe spółdzielnie górnicze, a warunki pracy niewiele się poprawiły od czasów kolonialnych. Zbocza góry zamieszkuje około 350-400 biednych rodzin górniczych, a w jej wnętrzu, w kopalniach których liczba sięga pięciuset, w niezwykle prymitywnych warunkach pracują górnicy. Obecnie około 5 tysięcy górników wydobywa niewielkie ilości srebra i rudy cyny. Kopalnie są niezwykle niebezpieczne, górnicy na codzień wdychają arszenik, gazy i przede wszystkim wszechobecny pył. Za jego sprawą górnicy masowo chorują na pylicę płuc i umierają średnio po okresie około 20 lat od rozpoczęcia pracy, co przy średnim wieku 15 lat w momencie rozpoczęcia „kariery” daje maksymalną długość życia 35-40 lat. W małych kopalniach do pozyskiwania minerałów używa się dynamitu i ręcznych kilofów, większe zaopatrzone są w młoty pneumatyczne. Górnicy nie mają ochraniaczy na uszy czy okularów ochronnych, tak więc, oprócz pylicy, rujnują sobie wzrok i słuch. Nie ma stałej pensji, górnicy pracujący więcej zarabiają więcej, krótki czas pracy oznacza mniejsze zarobki; co za tym idzie, wielu z nich spędza niebezpiecznie długi czas pod ziemią, np. zmiany po 40 godzin (!). W tym czasie praktycznie nic nie jedzą, liście koki pomagają im uśmierzyć głód i pobudzają do pracy (wielu też popija El Puro, 96-procentowy alkohol). W większych kopalniach, gdzie jakość urobku jest lepsza, można zarobić 4 USD dziennie, w mniejszych około 2 USD. W rodzinach, w których nie ma ojców, do pracy w kopalni często wysyłane są dzieci. Pracuje ich tu obecnie około 800.

Każda kopalnia ma swojego boga (albo raczej diabła) zwanego El Tío. Jego podobizna, przypominająca postać diabła, to obiekt kultu w każdej kopalni. Na zewnątrz czci się chrześcijańskiego Boga, ale jego moc zdaje się kończyć u wejścia do kopalni. Pod ziemią rządzi El Tío. Aby wyjednać sobie u niego łaski należy składać mu ofiary. Na co dzień są to tylko drobne podarki: liście koki, alkohol i papierosy, od święta jest to ofiara z lamy. Jej krwią smaruje się twarze, a także zlewa się obficie wejście do kopalni. Gdy Tío zadowoli się krwią lamy może nie będzie potrzebował krwi górników. Postać Tío charakteryzuje często ogromnych rozmiarów penis, który górnicy obficie zlewają alkoholem. Ma to pomóc Tío w zapłodnieniu Pachamamy (matki ziemi), tak, aby produkowała więcej cennej rudy. Jak to ujął autor pewnej publikacji o Potosí: „miło, że choć raz coś pozytywnego jest rezultatem połączenia seksu i alkoholu”.



W czasie podróży często zmagamy się z dylematami, co oglądać, a co nie. Agencje turystyczne w Potosí zbijają fortunę na turystach chcących sobie z bliska popatrzeć na horrendalne i nieludzkie warunki pracy tutejszych górników. Pewnie z czasem ktoś powie stop tej „atrakcji”, ale póki co, wielu turystów, ogłupianych przez agencje turystyczne twierdzeniami, że partycypacja w tych „wycieczkach” poprawia byt górników, decyduje się na ich odbycie. Zachęcani do zabrania dla górników drobnych „prezentów” w postaci woreczka z liśćmi koki, paczki papierosów, alkoholu itp., ulegają nawet złudzeniu, że rzeczywiście nawiążą z tymi ludźmi jakiś kontakt, albo że im w jakiś sposób pomogą. Rzeczywistość jest taka, że spotykają się z obojętnymi w najlepszym wypadku, a czasami wrogimi spojrzeniami biednych ludzi, którzy nie mają żadnego wyboru, tylko tu, w tych nieludzkich warunkach niszczyć sobie zdrowie i w każdej chwili narażać życie. Nie bez przyczyny Cerro Rico zwane jest potocznie „górą, która pożera ludzi”.



Pewnie nie dałoby się w pełni docenić wyjątkowości i piękna tego miejsca, gdyby nie dachy tutejszych kościołów, które można zwiedzać. Można spojrzeć na miasto i okolicę z zupełnie innej perspektywy… Z dachów najlepiej też widać górę Cerro Rico, w milczeniu i majestacie górującą nad Potosí.



Potosí ma jeszcze jeden ogromny problem, niezauważalny gołym okiem – skażenie środowiska. To jedno z najbardziej skażonych miejsc świata. Jednak to nie śmieci stanowią tu największy problem, choć podobnie jak w innych krajach trzeciego świata wydają się nieposkromionym żywiołem… Gleby i wody są nasiąknięte ołowiem, kadmem i arszenikiem, które wyciekają z kopalń. Górnicy wydobywają na powierzchnię między innymi rudy srebra, żelaza, cynku, cyny, ołowiu, kadmu, chromu, które są sprzedawane do pobliskich zakładów, które pozyskują z nich minerały. Całe góry odpadów rudy zalegają u wejść do kopalni, na stokach Cerro Rico. Pod wpływem działania powietrza oraz wody zawarte w tych rudach siarczany metali się utleniają i m.in. produkują jony wodoru i siarki. Ponieważ przetwarzanie rudy w Potosí prowadzone jest metodami cokolwiek prymitywnymi, przetworzone rudy wciąż zawierają duże stężenia cyny, ołowiu, kadmu, arszeniku, żelaza i chromu, a także cyjanku używanego w procesie produkcji. Związki te reagują z tlenem i wodą deszczową, która staje się „toksyczną zupą” i niesie ze sobą metale ciężkie wprost do gleby i rzek. Utlenianie siarczanów jest procesem naturalnym, ale tu z uwagi na skalę wydobycia, proces ten jest po wielokroć spotęgowany i powoduje prawdziwą katastrofę ekologiczną. Woda w rzece, której nazwa w lokalnym języku Quechua oznacza „pikantna”, ma poziom ph 2 lub 3, oraz wysokie poziomy żelaza, ołowiu oraz śmiercionośnego kadmu, którego stężenie wynosi 20 miligramów na litr i przekracza dopuszczalne normy (0.005mg na litr) o 4 tys. razy!!!

Dzisiaj w Potosí wielka akcja uświadamiająca. Trochę jest o śmieciach i jak ograniczać ich ilość na codzień, trochę o higienie i zdrowiu. O tym, jak rozpoznawać zatrucie ołowiem, arszenikiem, antymonem, kadmem czy chromem, trochę o bezpieczeństwie pracy i środkach ostrożności pod ziemią. Byłoby to wszystko bardzo smutne, ale jak to ma zwykle miejsce w Boliwii, oczywiście wszystko połączone jest z wielkim festynem, tańcami, defiladą i piciem (jako, że przez przypadek znaleźliśmy się w czasie defilady w zasięgu trąbianego „chuchu”, doskonale wiemy, ile picia wymaga dobre dęcie w trąby :-) ). Są też tradycyjne stroje i tańce. Są tancerze Tobas, jest taniec Tinku, który kończy się symboliczną walką tancerzy – nawiązaniem do tutejszego obrzędu „Tinku”, czyli rytualnej walki. Tinku ma miejsce na początku maja w pewnych wioskach w rejonie Potosí i trwa kilka dni. Mimo, iż mają to być walki rytualne o charakterze symbolicznym, zwykle, obficie zakropione alkoholem, przeradzają się w rzeczywiste starcia, w których każdego roku okaleczonych zostaje wielu ludzi, są też niekiedy ofiary śmiertelne. Śmierć uznawana jest za dobry omen i wróży duże zbiory. Potyczki często są sponsorowane przez ugrupowania partyjne lub religijne, choć te nie biorą w walkach udziału. Nie ma nagród jako takich, ale wierzy się że zwycięstwo oznacza pomyślny rok, lepsze zbiory, prestiż społeczny. Różne są hipotezy dotyczące genezy Tinku, podobno tradycja sięga czasów prekolumbijskich. Wtedy corocznie toczono walki Tinku aby rozładować agresję czy dostarczyć rozrywki.



Co trochę ktoś nas pyta, czy słyszeliśmy może w Potosí jakieś dziwne odgłosy. Tragiczna historia, której strzegą ciemności kopalni Cerro Rico oraz opowieści i legendy obfitują w postaci duchów, w które również wierzy wielu mieszkańców Potosí. Miasto połączone jest plątaniną podziemnych tuneli i krypt, do których można zajrzeć chociażby w podziemiach kościoła Św. Franciszka. Również siostry z konwentu Św. Teresy pozwalają na zerknięcie do miejsc pochówku, pod murami konwentu. Jest tu pochowana m.in. jedna z matek przełożonych, której ciało w jakiś cudowny sposób nie ulega rozkładowi. Miejsce pochówku otaczają jej liczne, malowane pośmiertnie podobizny. Również w starej, XVI-wiecznej mennicy, jednym z ważniejszych zabytków Potosí, można oglądać idealnie zachowane mumie znalezionych w tunelach Potosí malutkich dzieci, które ubrane w hiszpańskie stroje są widokiem niczym z horrorów…

Położenie miasta na wysokości ponad 4000m i związany z tym ostry klimat sprawiły, że właściciele kopalni woleli mieszkać w obdarzonym śródziemnomorskim klimatem La Plata (dzisiejszym Sucre). Właśnie Sucre a nie bogate Potosí stało się również stolicą nowego kraju Boliwia w wieku XIX. W następnym odcinku przekonamy się, czy mieli rację…

czwartek, 8 kwietnia 2010

Dni 268-317 - Z powrotem w ławie szkolnej. Tarija.



Po krótkim postoju w Salta w Argentynie gdzie rozstajemy się z Anią i Alkiem, jedziemy ponownie do Boliwii. Przekraczamy granicę w Bermejo i jedziemy do miasta Tarija, aby uczyć się hiszpańskiego. Miejsce wybieramy nieprzypadkowo – praktycznie nie ma tu turystów, więc nie grozi nam, że zamiast rozmawiać po hiszpańsku wylądujemy w jednym z barów w angielskojęzycznym towarzystwie, jak to zwykle bywa w bardziej uczęszczanych miejscach. Poza tym region Tarija ma bardzo łagodny klimat, który sprzyja uprawie owoców (teraz jest sezon na figi, winogrona i brzoskwinie). Ponadto jest głównym regionem produkcji win w Boliwii, a ulice obsadzone są cudownie kwitnącymi drzewami. W porównaniu do innych miejsc w Boliwii to bardzo mało egzotyczne miasto – stosunkowo niewielu tu autochtonów-Indian, znakomitą większość stanowią metysi. Wprawdzie i tu jak w innych boliwijskich miastach jest uliczka znachorów-czarodziei, gdzie można się zaopatrzyć we wszelkiego rodzaju zioła, korzenie, maści, amulety, no i oczywiście podarki dla Pachamamy (matki-ziemi) z suszonymi płodami lamy włącznie. Nie ma tu jednak takiego wyboru, jaki jest na targu czarownic w La Paz. Miejscowi objaśniają też, że stosunkowo niewielu tu amatorów czarów. Ci co są to przyjezdni, głównie z La Paz i Oruro. Do Tarija przybyli w poszukiwaniu pracy i wyższego poziomu życia.





Bardzo szybko bo już w dwa dni po przyjeździe udaje nam się znaleźć wspaniałą nauczycielkę hiszpańskiego – Julię, z dwudziestopięcioletnim doświadczeniem w nauczaniu i cierpliwością anioła. Pomaga nam w wynajęciu samodzielnego mieszkania, więc w przeciągu kilku dni osiągamy namiastkę stabilizacji i szybko wpadamy w rutynę codziennych zajęć. Ciekawa odmiana po ciągłym przemieszczaniu się z miejsca na miejsce przez ostatnie osiem miesięcy. W weekendy trochę zwiedzamy okolicę. Prawie w każdą niedzielę Julia i jej syn Sergio zabierają nas na obiad do jednej z okolicznych wiosek i konsekwentnie po kolei zapoznają nas z tajnikami boliwijskiej kuchni, a co dla nas najważniejsze mają cierpliwość rozmawiać z nami wyłącznie po hiszpańsku. Zważywszy na nasz stan zaawansowania jest to chyba z ich strony nie lada wysiłkiem, ale nie okazują tego po sobie.



W Tarija żyje się wyjątkowo spokojnie. Nie ma tu zbyt wielu atrakcji ani zabytków, ot takie sobie małe spokojne miasteczko. W sklepach jest niewiele. Oczywiście są wszystkie podstawowe produkty żywnościowe, ale nie ma żadnego porównania z przepychem supermarketów w Europie. Za to jest wielka różnorodność owoców, warzyw, niezliczone rodzaje zbóż, np. ziarno komosy ryżowej (zwane quinoa lub ryżem peruwiańskim), wiele rodzajów kukurydzy i oczywiście niezliczone gatunki ziemniaków, o przeróżnych smakach, kolorach, twardości, konsystencji i zastosowaniu. Przekupki na targu już nas rozpoznają, szczególnie jedna chyba nas lubi, bo zawsze daje nam jakieś cuda na spróbowanie i tłumaczy, co z nimi zrobić. Jedne przez drugie krzyczą i zachwalają swoje stragany. Na mnie wszystkie wołają „mamita”, a na Grześka „papito”, czyli „mamuśka” i „tatusiek” :-); z początku nie bardzo wiedzieliśmy o co chodzi, ale jak się potem przekonujemy, podobnie jak wszelkiego rodzaju zdrobnienia, są to bardzo często używane serdeczne formy, za pomocą których ludzie w Boliwii zwracają się do siebie (?!).

Dom, w którym znajduje się nasze mieszkanko znajduje się przy małym placu, naprzeciwko kościoła i prowadzonej przez Trzeci Zakon Franciszkański szkoły, więc rano budzi nas dziecięca wrzawa, a popołudniami słuchamy codziennych prób szkolnej orkiestry. Jako że głównymi instrumentami są olbrzymie bębny i instrumenty dęte, hałas jest nie do opisania. Przez całe tygodnie ćwiczą w zasadzie tylko jeden utwór, i są dni, gdy zamiast lepiej wychodzi im coraz gorzej :-)



Przed szkołą odbywają się też codzienne akcje przedwyborcze. Tarija żyje teraz wyborami na gubernatora regionu. Zmagający się ze sobą kandydaci nie stronią od populistycznych rozgrywek, mają swoje piosenki wyborcze, które my też już mimowolnie nucimy pod nosem: „Mario Cossío Gobernadooooooor”…

Tuż przed świętami wielkanocnymi poznajemy rezydujących tu od ponad piętnastu lat polskich misjonarzy: księży redemptorystów i siostry służebniczki. Nie bardzo rozumiemy po co tu misje, skoro Boliwia jest krajem bardziej katolickim niż Polska (podobno w 95%), ale skoro są, to pewnie są potrzebne. Księża wprowadzili tu polski zwyczaj święcenia pokarmów, więc jak należy zaopatrujemy się w mikroskopijnych rozmiarów koszyczek, w którym układamy dwa jajka, chleb, sól i kiść czarnych winogron (żeby było ładniej :-) i żeby wina nigdy nie zabrakło :-)). Wygląda on dość mizernie pośród koszy i worów jedzenia, jakie do poświęcenia przynieśli parafianie. Traktują oni bowiem wszelkie symbole religijne bardzo dosłownie. Jak święcić jedzenie, to wszystko co się da. Tak, aby wszystko, co się je było „święte”. Okoliczni wieśniacy przytargali do kościoła wory ziemniaków, owoców, chleba i co tam jeszcze. Zabierają też ze sobą do domu hektolitry wody święconej. Siostry nam opowiadają, że wśród prostych ludzi zdarza się gotowanie zupy na święconej wodzie, szczególnie jak syn urwis a mąż pijak :-). Również święcenie pokarmów to nie takie sobie byle jakie pokropywanie jak w Polsce. Wszystko i wszyscy muszą być porządnie zmoczeni i „święci” zanim pójdą do domu. Po święceniu pokarmów przed księdzem ustawia się kolejka ludzi, którzy pragną, aby ich także poświęcić. Ksiądz doszczętnie moczy im głowy :-) – taka szczera, dosłowna, ludowa religijność.

Praca tutejszych misjonarzy jest godna jak największego podziwu jeśli chodzi o działalność charytatywną. Siostry zabierają nas do powstałego pod okiem misji sierocińca. Wizyta tu jest jednym z bardziej przejmujących i niezapomnianych momentów naszej podróży. W sumie jest tu 78 dzieci, z których tylko dwoje to autentyczne sieroty. Cała reszta to dzieci porzucone przez rodziców w różnych okresach życia i z różnych powodów, na przykład niepełnosprawności. Najmniejsze mają po kilka dni. Wiele dzieci zostało podrzuconych pod drzwiami sierocińca. Te troszkę większe, trzy-, cztero-latki od razu tulą się do Grześka, łapą go za ręce i krzyczą „papa, papa”. Na co dzień pod opieką samych kobiet są wyraźnie spragnione ojca. To tak przejmujący widok i tak nieoczekiwana demonstracja uczuć, że z trudem powstrzymujemy łzy, a w gardłach rośnie nam gula. Siostry opowiadają nam wiele niesamowitych historii. Są bardzo dumne – i słusznie – ze swego dzieła. Mówią, że w poprzednim sierocińcu po dzieciach biegały szczury. Teraz są czyściutkie pokoje, sale do odrabiania lekcji, regularne posiłki, opieka lekarza i dentysty, a mały mikrobus wozi je do szkoły. Jedyne czego im brakuje to, bagatela, miłości rodziców.

Po ponad półtoramiesięcznym pobycie czule żegnamy się z Julią i jej rodziną, aby przenieść się w następne miejsce na naszym szlaku…