sobota, 13 lutego 2010

Dni 261-262 - czarodziejskie Altiplano



Opuszczamy San Pedro w drodze na pustkowia południowo-zachodniej Boliwii. Odprawy granicznej trzeba dokonać w San Pedro. Już nam się wydaje, że zanim dokądkolwiek pojedziemy, większość dnia spędzimy w kilometrowej kolejce, jednak zaradny kierowca naszego autobusu załatwia nam odprawę grupową i wszystko przebiega bardzo sprawnie, ani się obejrzymy a autobus już w mgnieniu oka pokonuje 40 kilometrów odległości i 2 kilometry wysokości dzielące nas od właściwej granicy. Naprawdę nam zapiera dech w piersiach na tych 4,500 metrów…

Ania z Alkiem jadą po raz pierwszy, my po raz drugi, na tą chyba najbardziej klasyczną boliwijską wyprawę – Salar de Uyuni oraz pustynie i jeziora Altiplano w południowo-zachodniej Boliwii. Nie zastanawialiśmy się ani przez moment, czy warto to powtarzać, te tereny są zwyczajnie nie z tej ziemi, w sensie dosłownym. Z łatwością można sobie wyobrazić, że się jest na Marsie…

Altiplano to nazwa płaskowyżu położonego wysoko pomiędzy dwoma łańcuchami, na które rozdziela się pasmo Andów w rejonie Peru i Boliwii. Podobnie jak w Tybecie, średnia wysokość nad poziomem morza to 4,000 metrów, klimat jest zatem bardzo ostry pomimo położenia w strefie zwrotnikowej. Nie brak palącego skórę słońca ani wiatrów, nocnych przymrozków i problemów z oddychaniem, szczególnie czujemy się słabowito w ciągu dwóch pierwszych dni. Ania nas karmi bez wytchnienia jakimś specyfikiem z glukozą wyprodukowanym przez firmę farmaceutyczną, w której pracuje; wierzymy że pomaga, wiara jest ponoć najważniejsza. Podobno organizm ludzki w ciągu kilku dni potrafi wyprodukować dodatkowe miliony czerwonych ciałek krwi, by skompensować problemy wywołane zmniejszoną ilością tlenu atmosferycznego (cieszymy się na samą myśl, co to będzie jak wrócimy na niziny – z taką ilością czerwonych ciałek będziemy chyba od razu biegać maratony).


Sol de Mañana (4870m n.p.m) - niektórzy twierdzą, że najwyżej położone pole gejzerów na świecie. A skoro są gejzery, to są też źródła geotermalne... co za rozkosz, dawno już nie braliśmy ciepłej kąpieli :-)



***

Altiplano to teren bezodpływowy. W części, przez którą przejeżdżamy jest bardzo sucho. Są tu nieliczne jeziora, zwane lagunami, gdzie zbierają się wody z opadów. Wypłukują one po drodze ze skał przeróżne minerały – m. in. sól, boraks, arszenik, związki miedzi, siarka – które następnie koncentrują się w lagunach w wyniku szybkiego odparowywania wody nadając im przeróżne zabarwienia. Odzwierciedlają to nazwy – Laguna Blanca, Laguna Verde, Laguna Colorada.



arbol de piedra
Arbol de Piedra - kamienne drzewo; sposób, w jaki erodował ten kawałek skały to dowód na to, że te rejony były kiedyś nad brzegiem morza.



***

Główni przedstawiciele (nielicznej) fauny tego regionu to wigonie (wikunie) – smukłe ssaki z rodziny wielbłądowatych, królikopodobne wiskacze, flamingi oraz stada lam.



c.d.n.

czwartek, 11 lutego 2010

Dzień 260 - kąpiele w najsuchszym miejscu świata. San Pedro de Atacama.



Następny przystanek w Chile to Calama, serce pustyni Atakama, najsuchszej na świecie, i… rozczarowanie. Mieliśmy w planie odwiedzić największą odkrywkową kopalnię miedzi w Chuquicamata, ale okazuje się, że się nie da, bo trzeba mieć rezerwację z miesięcznym wyprzedzeniem(!). Trudno, jedziemy dalej; wsiadamy do autobusu do San Pedro de Atacama, gdy Alka prawie obrabia kieszonkowiec. Na szczęście go dostrzegamy w porę i podnosimy wielojęzyczny krzyk. Basia łapie go swoim stalowym uściskiem za rękę, podczas gdy Ania puszcza najgłośniejszą wiązankę – po polsku, ważne że skutecznie. :-)

***

San Pedro to bardzo niecodzienne osiedle. Niecałe 5 tys. ludzi mieszka w sercu najsuchszej pustyni świata. na szczęście mają ujęcie wody, która spływa spod odległych o parędziesiąt kilometrów szczytów Andów. W okolicy jest wiele interesujących tworów natury. Rano wybieramy się na Salar de Atacama, solnisko, gdzie kąpiemy się najpierw w sadzawce o tak silnym zasoleniu, że niemożliwością jest się zanurzyć w wodzie. Nawet wchodząc do wody mamy wariackie uczucie, jakby nasze stopy były balonami nadmuchanymi powietrzem…; nie możemy się powstrzymać i chichramy się jak małe dzieci. Następnie kąpiemy się w jednej z dwu słodkowodnych sadzawek, które się nazywają Ojos de Salar, czyli „oczy” pustyni, ze względu na swój bliźniaczy wygląd i idealnie okrągłe kształty. Ten spragniony wędrowiec czy jeździec, który znalazł na środku najsuchszej pustyni te „oczy” chyba nie wierzył własnym oczom ;-), być może uratowały mu życie… w promieniu dziesiątek kilometrów nie ma przecież słodkiej wody. Totalny ewenement, wybryk natury.



***

Po południu jedziemy do Valle de la Luna, czyli „doliny księżycowej”. Interesujące formacje skalne przy świetle zachodzącego słońca robią wrażenie, np. idealnie okrągły otwór o średnicy paru metrów i głębokości chyba trzydziestu, o idealnie gładkich ścianach; podobno miliony lat temu był ulokowany poziomo i płynęła nim woda, potem w wyniku pradawnych procesów geologicznych został odwrócony o 90°.

wtorek, 9 lutego 2010

Dni 255-259 - okolice Santiago



Wybieramy się w Andy, do Cajón del Maipo. Pierwszy wieczór spędzamy wygrzewając kości w gorących źródłach. Przez następne dni wędrujemy doliną aż do podnóży głównego łańcucha górskiego, skąd możemy podziwiać ośnieżone i pokryte lodowcem szczyty sześciotysięczników.



Po trudach spaceru znajdujemy nocleg w najdziwniejszym hotelu, w jakim byliśmy do tej pory. W jednym z zabudowań stajennych starej, XIX-wiecznej estancii, pokoje klasy mocno turystycznej, tzn. czteroosobowe z prostymi pryczami, osobna łazienka, zresztą bez ciepłej wody, brak kluczy w drzwiach. Właścicielami są jacyś młodzieńcy z dredami, których właściwie nigdy nie ma. Jesteśmy jedynymi gośćmi. Miejsce fantastycznie położone, ogromny potencjał, ale po serii niepowodzeń (brak wody, klucza, itd.), i pomimo zapewnień właścicieli o wspaniale działającej kuchni przyrządzającej cudowne posiłki (ale zamkniętej na cztery spusty mimo że słońce już dawno zaszło) decydujemy się jechać na kolację do pobliskiego miasteczka. Nb. w nocy Basia połamała łóżko, chyba tak się najadła na tej kolacji że pod jej ciężarem sterane dechy nie wytrzymały. ;-) Nieco przerażeni wiejemy nad ranem, byle dalej od tego dziwnego miejsca.

***

Odwiedzamy Concha y Toro, największą winnicę w Chile. Zarzucają nas wieloma ciekawymi informacjami, np. o tym, że szczep Carmenère przeżył tylko w Chile, podczas gdy w reszcie świata uznano go za bezpowrotnie utracony na skutek zarazy w XIX w. To podobno jeden z powodów, dla którego nie wolno do Chile wwozić żadnych produktów spożywczych, aby nie przywlec jakiegoś podobnego świństwa.

Okolice Santiago to tereny wymarzone do uprawy winogron - bezchmurne lata wraz z glebami pochodzenia wulkanicznego dają winnym krzewom idealne warunki, toteż nic dziwnego, że wina chilijskie uchodzą za jedne z najlepszych na świecie.



***

Dwie noce w Santiago uznajemy za wystarczająco długi czas, by się jako tako rozeznać w tym, co to czteromilionowe miasto ma do zaoferowania. Największe wrażenie robi oczywiście samo położenie, z prawie siedmiotysięcznymi białymi szczytami w tle; niestety, atmosfera jest tu dosyć zapylona; zastanawiamy się czy to skutek zanieczyszczeń naturalnych – pyłów niesionych przez wiatry z pobliskich suchych jak pieprz wzgórz, czy też smog… Bo poza tym pogoda jak „drut” – podobno w lecie w Santiago nigdy nie pada.