Ostatnie dni w Bangkoku uplywaja nam leniwie, odwiedzamy farme wezy i odkrywamy nocny widok miasta z 59-tego pietra...
niedziela, 27 września 2009
środa, 23 września 2009
Dzien 119 - Laos. Przeprawy autobusowe.
w tej czesci swiata autobus to wielofunkcyjny srodek transportu
Kolejna przeprawa autobusem - kolejna przygoda. Cos nas podkusilo, wbrew naszemu instynktowi podroznikow, zeby jechac dzis autobusem "VIP". Oznacza to w teorii lepsza jakosc uslugi skierowanej glownie do turysty z kasa - lepszy autobus, szybszy przejazd, klimatyzacja, slowem - same wodotryski. Najpierw podjezdza po nas prawie ze na trawnik hotelu mniejszy busik i zabiera na stacje. Tam zamiast wlasciwego VIP-busu czeka na nas "poczekalnia" w pelnym sloncu. Autobus raczy sie podstawic dopiero za godzine. I juz wszystko byloby OK (moze procz faktu, ze autobus pelen zblazowanej i przepitej mlodziezy z zachodu) gdyby nie to, ze przez ostatnia godzine podrozy cala nasza strona autobusu musi walczyc z prawdziwym "wodotryskiem" - po paru godzinach klimatyzacja zaczyna na nas "plakac" jakas szarobura woda, po glowach i ubraniach. Gdy zwracamy kierowcy uwage, wydaje sie byc szczerze rozbawiony tym faktem. Oczywiscie nie podejmuje tematu. Wszyscy jakos sie ratuja chusteczkami, papierem toaletowym i czym badz. W sumie niby szczegol, ale dowodzi, ze nie zawsze warto placic wiecej za "VIP-cokolwiek".
VIP-bus w Wietnamie, "to byli czasy"...
w Vientiane, stolicy Laosu
Kolejna przeprawa autobusem - kolejna przygoda. Cos nas podkusilo, wbrew naszemu instynktowi podroznikow, zeby jechac dzis autobusem "VIP". Oznacza to w teorii lepsza jakosc uslugi skierowanej glownie do turysty z kasa - lepszy autobus, szybszy przejazd, klimatyzacja, slowem - same wodotryski. Najpierw podjezdza po nas prawie ze na trawnik hotelu mniejszy busik i zabiera na stacje. Tam zamiast wlasciwego VIP-busu czeka na nas "poczekalnia" w pelnym sloncu. Autobus raczy sie podstawic dopiero za godzine. I juz wszystko byloby OK (moze procz faktu, ze autobus pelen zblazowanej i przepitej mlodziezy z zachodu) gdyby nie to, ze przez ostatnia godzine podrozy cala nasza strona autobusu musi walczyc z prawdziwym "wodotryskiem" - po paru godzinach klimatyzacja zaczyna na nas "plakac" jakas szarobura woda, po glowach i ubraniach. Gdy zwracamy kierowcy uwage, wydaje sie byc szczerze rozbawiony tym faktem. Oczywiscie nie podejmuje tematu. Wszyscy jakos sie ratuja chusteczkami, papierem toaletowym i czym badz. W sumie niby szczegol, ale dowodzi, ze nie zawsze warto placic wiecej za "VIP-cokolwiek".
VIP-bus w Wietnamie, "to byli czasy"...
w Vientiane, stolicy Laosu
Labels:
Vang Vieng,
Vientiane
wtorek, 22 września 2009
Dzien 118 - Laos
Podroze autobusami po Laosie nigdy nie przestaja dostarczac wrazen. Dzis akurat nie spodziewalismy sie niczego specjalnego - autobus calkiem-calkiem, droga porzadna, asfalt jak nalezy. A tu znienacka jak nie gruchnie! Przez moment myslelismy, ze odpadlo kolo, akurat to pod naszym siedzeniem, ale tym razem to tylko opona...
***
Vang Vieng to miasteczko polozone nad rzeka, wsrod wapiennych klifow. "Odkryto" je dla turystow ok. 20 lat temu, dzis jest jednym z obowiazkowych punktow postoju dla zachodniej mlodziezy, a to za sprawa tzw. tubingu, splywu wartkim nurtem rzeki w starej nadmuchanej detce. Glowna atrakcja tego splywu to niezliczone bary, gdzie mozna wstapic po drodze i napic sie taniej wodki. Latwo tez tutaj o inne uzywki. Jest tu wiec pelno zblazowanych dzieciakow z Zachodu, tzw. "banana pancake crowd" (tym sie przewaznie zywia), siedza (a raczej pol-leza) w barach, na ekranach non-stop leci "Friends" albo "Simpsonowie", i tak od rana do nocy. Caly ten zalosny obrazek niezle podsumowuje zachodnia hedonistyczna pop-kulture. Nie czujemy sie tu na miejscu, lecz warto bylo przyjechac z uwagi na urzekajaca przyrode. Z naszego pokoiku w tradycyjnym laotanskim domku mamy taki oto widok:
na stacji benzynowej
***
Vang Vieng to miasteczko polozone nad rzeka, wsrod wapiennych klifow. "Odkryto" je dla turystow ok. 20 lat temu, dzis jest jednym z obowiazkowych punktow postoju dla zachodniej mlodziezy, a to za sprawa tzw. tubingu, splywu wartkim nurtem rzeki w starej nadmuchanej detce. Glowna atrakcja tego splywu to niezliczone bary, gdzie mozna wstapic po drodze i napic sie taniej wodki. Latwo tez tutaj o inne uzywki. Jest tu wiec pelno zblazowanych dzieciakow z Zachodu, tzw. "banana pancake crowd" (tym sie przewaznie zywia), siedza (a raczej pol-leza) w barach, na ekranach non-stop leci "Friends" albo "Simpsonowie", i tak od rana do nocy. Caly ten zalosny obrazek niezle podsumowuje zachodnia hedonistyczna pop-kulture. Nie czujemy sie tu na miejscu, lecz warto bylo przyjechac z uwagi na urzekajaca przyrode. Z naszego pokoiku w tradycyjnym laotanskim domku mamy taki oto widok:
na stacji benzynowej
Labels:
Vang Vieng
poniedziałek, 21 września 2009
Dni 112-117 - Laos. Luang Prabang, dawna stolica krolestwa...
miasto swiatyn
fresk swiatynny
mnisi buddyjscy stanowia wysoki odsetek mieszkancow
entomolozka
Luang Prabang to wytchnienie w podrozy. Przepieknie polozone miasteczko, spokojne, zwlaszcza teraz, poza sezonem turystycznym. Magiczne sa tu szczegolnie poranki, kiedy ulicami bezszelestnie suna jeden za drugim bosonodzy mnisi zbierajac jalmuzne. Rano, przed szosta, mieszkancy klekaja wzdluz drogi z gotowanym na parze ryzem, ktory rekami nakladaja do niesionych przez mnichow naczyn.
po rzece Mekong plywaja smukle lodki rybakow
zachody slonca sa jak wieczorne spektakle
Poranki i wieczory to jedyny czas, kiedy mozna normalnie funkcjonowac. W ciagu dnia jest bardzo goraco, wprost nie do wytrzymania. Uciekamy przed upalem do pobliskich wodospadow. Pozyczamy motor, zeby byc niezalezni od publicznego transportu. Probujemy tez pojezdzic troche na rowerach, ten srodek transportu jednak jak dla nas dosc slabo sprawdza sie w tym klimacie. Jedyne parenascie kilometrow w jedna strone, ale w piekacym sloncu i po gorach, okazuje sie byc wielka wyprawa. Po pierwszych siedmiu kilometrach padam w cieniu bambusowej chatki i nawet nie mam sily sie kapac; spie chyba ze dwie godziny, majac nadzieje ze "odespie" straszliwy bol glowy. Grzes wloczy sie sam po okolicy. Jedziemy dalej, kolejne kilometry pod gore, czuje ze chyba mam udar sloneczny. Pod wieczor wracamy do Luang Prabang zupelnie wykonczeni. Mam 38.8 goraczki i trzese sie z zimna. Probuje zasnac zawinieta w spiwor i dwa koce. Nie wlaczamy wentylatora, bo tak mi potwornie zimno, wiec Grzes meczy sie calutka noc w upale. Jeszcze jeden dzien choruje, nie mam ani apetytu ani sily zeby jesc. Na trzeci dzien wszystko wraca do normy. Niestety stracilismy cenny czas i nie mozemy plynac lodka po Mekongu do nastepnego celu jak planowalismy (potrzebne dwa dni). Decydujemy sie na szybsza, autobusowa podroz.
Labels:
Luang Prabang
wtorek, 15 września 2009
Dzien 111 - Wietnam/Laos
goodbye Vietnam
Od wczesnej godziny porannej znow w autobusie, do granicy z Laosem juz tylko 40km, co przeklada sie na "tylko" trzy godziny. Tym razem ciut wygodniej, nie siedzimy w czworke na dwoch-i-pol siedzeniach, jedyne co przeszkadza to bagaze porozkladane po calym autobusie, zostaja waskie "kominy" na nasze konczyny dolne, trudno o jakakolwiek zmiane pozycji.
Przechodzimy przez granice gladko (niektorzy na kolanach), po czym kontynuujemy podroz w glab Laosu. Po drodze zapierajace dech w piersiach widoki. Jest to kraj glownie gorzysty i pokryty w wiekszej czesci dzungla. Niewiele powierzchni zajmuja uprawy. Podczas wojny amerykanskiej (tak w tej czesci swiata nazywaja wojne w Wietnamie) bombowce B-52 zrzucily na Laos ponad 250 mln ton bomb. Zeby uswiadomic sobie jak potworna to ilosc - jest to wiecej niz wszystkie bomby zrzucone w czasie II wojny swiatowej przez wszystkie z walczacych stron; srednio wychodzi jeden zrzut z B-52 co 45 sekund, non-stop, przez bite siedem lat konfliktu (!). Oczywiscie czyni to Laos posiadaczem niechlubnego rekordu najbardziej zbombardowanego panstwa w dziejach (celem tej smiercionosnej kampanii bylo przerwanie linii zaopatrzeniowych, tzw. szlaku Ho Chi Minha, ktorymi wietnamska partyzantka, Viet Cong, otrzymywala bron z komunistycznej polnocy). Z tej niewyobrazalnej ilosci bomb ok. jedna trzecia nie eksplodowala i po dzis dzien stanowi smiertelne zagrozenie dla ludnosci Laosu, szczegolnie na tych najciezej zbombardowanych obszarach przy granicy z Wietnamem. Trudno rozbrajac te tereny, porosniete sa bowiem gesta dzungla, trzeba ja wycinac i przeczesywac metr po metrze. Organizacje pozarzadowe ktore sie tym tutaj zajmuja twierdza, ze w obecnym tempie jest to zadanie na nastepne osiemdziesiat-sto lat.
Widzielismy na wlasne oczy zardzewiale skorupy po bombach uzyte jako dekoracje wokol domostw, ew. pelniace jakies funkcje uzytkowe (np. kwietnik).
Trudno oszacowac straty ekonomiczne, jakie spowodowala wojna w tym kraju, juz i tak startujacym z niskiego pulapu (na dodatek, podobnie jak w Chinach i w Wietnamie, los im zrzadzil komunistow i "trzymaja sie mocno" po dzis dzien). To jeden z najbiedniejszych krajow swiata, roczny dochod na mieszkanca $2100. Prawie nic sie tu nie wytwarza, z wyjatkiem tekstyliow, cementu, Beerlao (swietne piwo), paru innych pomniejszych artykulow i wszedobylskiej Pepsi. Turystyka jest jednym z najwazniejszych zrodel dochodu, nawet pomimo tego, ze turystow tu przyjezdza zdecydowanie mniej, niz do innych panstw tego regionu. Niemniej, podobnie jak w rownie biednej i rownie malo rozpieszczanej przez historie Kambodzy, tubylcy sa tu z reguly niewiarygodnie wrecz mili i dystyngowani, pelni godnosci i spokojni. Jakos nikt nas nie probuje okantowac tak, jak to bywalo w Wietnamie lub Tajlandii.
W koncu droga sie konczy - dalej nie da sie juz jechac, przed nami rzeka. Mala lodka przedostajemy sie na druga strone, zeby zlapac sawngthaew (typ miniciezarowki ktorej "paka" ma dwa rzedy siedzen i daszek) a nastepnie kolejny autobus do Oudomxay. Wszystko przebiega bezbolesnie, z Oudomxay lapiemy ostatni juz autobus do celu, czyli Luang Prabang. Liczymy minuty do konca podrozy, az tu nagle, juz dobrze po 10-tej w nocy, wielki blotnisty wertep w drodze. Kierowca probuje go wziac z jednej, drugiej strony, za kazdym razem wycofujac sie w ostatniej chwili zeby nie ugrzasc. Wsrod okrzykow i rad zgromadzonych tu od dawna mieszkancow pobliskiej wioski (to ciekawsze niz miejscowy kanal TV), w koncu trzecia i ostatnia proba. Slyszymy tylko przerazliwy huk, gdy autobus grzeznie szorujac calym tylem po podlozu, po czym rozlega sie szczery smiech gapiow.
Wyglada to nieciekawie, tyl osiadl rownomiernie opierajac sie na misce olejowej, chlodnicy i tlumiku. Kierowca, jego pomagier i jeszcze ktorys z gapiow leza przez godzine w blocie pod autobusem i chyba probuja cos podkladac pod kola. Wytwarza sie oczywiscie korek. Traf chce, ze za nami stoi inny autobus. Gdy kierowca w koncu wynurza sie z blota, drugi autobus bierze nas na hol. Jako linke uzywaja lancuszek jak dla psa podworzowego, oczywiscie peka momentalnie a nasz autobus ani drgnal. Ostatecznie lancuch zlozony podwojnie zdaje egzamin, mozemy kontynuowac przygode, przepraszam, jazde.
Ostatecznie na miejscu jestesmy o 2-giej w nocy, w sumie po 43 godzinach od wyjazdu z Lao Cai, bynajmniej nie mamy problemow z zasnieciem...
Od wczesnej godziny porannej znow w autobusie, do granicy z Laosem juz tylko 40km, co przeklada sie na "tylko" trzy godziny. Tym razem ciut wygodniej, nie siedzimy w czworke na dwoch-i-pol siedzeniach, jedyne co przeszkadza to bagaze porozkladane po calym autobusie, zostaja waskie "kominy" na nasze konczyny dolne, trudno o jakakolwiek zmiane pozycji.
Przechodzimy przez granice gladko (niektorzy na kolanach), po czym kontynuujemy podroz w glab Laosu. Po drodze zapierajace dech w piersiach widoki. Jest to kraj glownie gorzysty i pokryty w wiekszej czesci dzungla. Niewiele powierzchni zajmuja uprawy. Podczas wojny amerykanskiej (tak w tej czesci swiata nazywaja wojne w Wietnamie) bombowce B-52 zrzucily na Laos ponad 250 mln ton bomb. Zeby uswiadomic sobie jak potworna to ilosc - jest to wiecej niz wszystkie bomby zrzucone w czasie II wojny swiatowej przez wszystkie z walczacych stron; srednio wychodzi jeden zrzut z B-52 co 45 sekund, non-stop, przez bite siedem lat konfliktu (!). Oczywiscie czyni to Laos posiadaczem niechlubnego rekordu najbardziej zbombardowanego panstwa w dziejach (celem tej smiercionosnej kampanii bylo przerwanie linii zaopatrzeniowych, tzw. szlaku Ho Chi Minha, ktorymi wietnamska partyzantka, Viet Cong, otrzymywala bron z komunistycznej polnocy). Z tej niewyobrazalnej ilosci bomb ok. jedna trzecia nie eksplodowala i po dzis dzien stanowi smiertelne zagrozenie dla ludnosci Laosu, szczegolnie na tych najciezej zbombardowanych obszarach przy granicy z Wietnamem. Trudno rozbrajac te tereny, porosniete sa bowiem gesta dzungla, trzeba ja wycinac i przeczesywac metr po metrze. Organizacje pozarzadowe ktore sie tym tutaj zajmuja twierdza, ze w obecnym tempie jest to zadanie na nastepne osiemdziesiat-sto lat.
Widzielismy na wlasne oczy zardzewiale skorupy po bombach uzyte jako dekoracje wokol domostw, ew. pelniace jakies funkcje uzytkowe (np. kwietnik).
Trudno oszacowac straty ekonomiczne, jakie spowodowala wojna w tym kraju, juz i tak startujacym z niskiego pulapu (na dodatek, podobnie jak w Chinach i w Wietnamie, los im zrzadzil komunistow i "trzymaja sie mocno" po dzis dzien). To jeden z najbiedniejszych krajow swiata, roczny dochod na mieszkanca $2100. Prawie nic sie tu nie wytwarza, z wyjatkiem tekstyliow, cementu, Beerlao (swietne piwo), paru innych pomniejszych artykulow i wszedobylskiej Pepsi. Turystyka jest jednym z najwazniejszych zrodel dochodu, nawet pomimo tego, ze turystow tu przyjezdza zdecydowanie mniej, niz do innych panstw tego regionu. Niemniej, podobnie jak w rownie biednej i rownie malo rozpieszczanej przez historie Kambodzy, tubylcy sa tu z reguly niewiarygodnie wrecz mili i dystyngowani, pelni godnosci i spokojni. Jakos nikt nas nie probuje okantowac tak, jak to bywalo w Wietnamie lub Tajlandii.
W koncu droga sie konczy - dalej nie da sie juz jechac, przed nami rzeka. Mala lodka przedostajemy sie na druga strone, zeby zlapac sawngthaew (typ miniciezarowki ktorej "paka" ma dwa rzedy siedzen i daszek) a nastepnie kolejny autobus do Oudomxay. Wszystko przebiega bezbolesnie, z Oudomxay lapiemy ostatni juz autobus do celu, czyli Luang Prabang. Liczymy minuty do konca podrozy, az tu nagle, juz dobrze po 10-tej w nocy, wielki blotnisty wertep w drodze. Kierowca probuje go wziac z jednej, drugiej strony, za kazdym razem wycofujac sie w ostatniej chwili zeby nie ugrzasc. Wsrod okrzykow i rad zgromadzonych tu od dawna mieszkancow pobliskiej wioski (to ciekawsze niz miejscowy kanal TV), w koncu trzecia i ostatnia proba. Slyszymy tylko przerazliwy huk, gdy autobus grzeznie szorujac calym tylem po podlozu, po czym rozlega sie szczery smiech gapiow.
Wyglada to nieciekawie, tyl osiadl rownomiernie opierajac sie na misce olejowej, chlodnicy i tlumiku. Kierowca, jego pomagier i jeszcze ktorys z gapiow leza przez godzine w blocie pod autobusem i chyba probuja cos podkladac pod kola. Wytwarza sie oczywiscie korek. Traf chce, ze za nami stoi inny autobus. Gdy kierowca w koncu wynurza sie z blota, drugi autobus bierze nas na hol. Jako linke uzywaja lancuszek jak dla psa podworzowego, oczywiscie peka momentalnie a nasz autobus ani drgnal. Ostatecznie lancuch zlozony podwojnie zdaje egzamin, mozemy kontynuowac przygode, przepraszam, jazde.
Ostatecznie na miejscu jestesmy o 2-giej w nocy, w sumie po 43 godzinach od wyjazdu z Lao Cai, bynajmniej nie mamy problemow z zasnieciem...
Labels:
Dien Bien Phu,
Luang Prabang
poniedziałek, 14 września 2009
Dzien 110 - Wietnam
Czas rozstac sie z Wietnamem. Mamy wielki niedosyt i na pewno tu wrocimy, ale na razie musimy pedzic na zachod, w kierunku Laosu.
Droga, ktora wybieramy jest bardzo malo uczeszczana. Bardzo nam to odpowiada, choc przygotowujemy sie na niespodzianki. Wyruszamy rano malym busikiem. Z jakiegos powodu idea przystanku, na ktorym podrozni oczekuja na autobus jest w tej czesci swiata malo popularna. Zamiast tego busik jezdzi tam i z powrotem, pomagier kierowcy glosno nawoluje i w koncu zbiera sie komplet pasazerow. Jezdzimy tak dobra godzine i za kazdym razem, kiedy wydaje nam sie, ze nie da sie juz wcisnac igly, znajduje sie miejsce na kolejna babe i jej dziesiec tobolkow. Nie ma rady, trzymamy plecaki pod nogami i kurczymy sie jak mozemy. Cisniemy sie jak sardynki. Poczatkowo nas oszczedzali i mielismy siedzenia tylko dla siebie, teraz na dwoch siedzeniach siedzimy w trojke, tulac sie chcac nie chcac do jakiegos Wietnamczyka. Na szczescie oni sa drobni i przyzwyczajeni do tego stylu podrozowania, wiec nie ma rozpychania sie czy jakiegos innego marudzenia. Wsiada cudowna para z ludu czarnych Dzao. Nie mozemy sie napatrzec na ich stroje.
Za godzine w SaPa wiekszosc lokalnej ludnosci wysiada i wsiadaja dwie Irlandki, dwoch Londynczykow i Niemiec. Znowu powtarza sie historia ze zbieraniem pasazerow. Robi sie tak tloczno, ze my "bialasy" zaczynamy protestowac. Jest nas duzo za duzo jak na dziesieciogodzinna podroz po nienajlepszych drogach. Lokalni pasazerowie nie rozumieja, o co nam chodzi. W ogole nie protestuja tez, jak kierowca kaze im siadac pomiedzy siedzeniami. Na domiar zlego pyl wciska sie przez kazda szpare, jestesmy wkrotce pokryci jego gruba warstwa. Pot leje sie z nas strumieniami, przyklejamy sie do plastikowych siedzen.
Niewygody podrozy rekompensuja niewiarygodnie piekne widoki. Jedziemy kreta gorska droga na samej krawedzi zbocza. W dole wije sie i lsni rdzawa rzeka, nad dolinami unosza sie i przesuwaja biale mgly. Co jakis czas przejezdzamy przez wioski mniejszosci etnicznych, z ich niezwykle kolorowo ubranymi mieszkancami, chatami na palach i suszacymi sie na sloncu paprykami czili.
Nagle stop. Przed nami osuniete zbocze, po ktorym ze zlowrogim klekotem pedza lawiny kamykow i kamieni, niektore osiagaja pol metra srednicy(!). Nie ma mowy o dalszej jezdzie. Musimy czekac, az ktos cos z tym zrobi. Jedyny cien i oslone przed palacym sloncem daja stojace w korku samochody. Po blizszych ogledzinach okazuje sie, ze to osuwisko kontrolowane - u jego szczytu jakies 100 metrow nad nami pracuje koparka. Chyba naprawia droge...? Po polgodzinnym przestoju naprawa zakonczona. A my jestesmy jakos dziwnie spokojni. Juz przyzwyczailismy sie do takiego trybu podrozowania, gdzie czasu dojazdu do celu nie mozna w zaden sposob przewidziec.
Labels:
Dien Bien Phu,
Lao Cai
niedziela, 13 września 2009
Dni 108-109 - Wietnam. Tropem azjatyckich gorali
Sapa jest malym, cudownie polozonym miasteczkiem, ktorego glowna atrakcja jest okolica, spowite bialymi mglami doliny oraz sobotni targ. Zjezdzaja na niego mieszkancy okolicznych wiosek nalezacy do bardzo licznych w polnocnym Wietnamie mniejszosci etnicznych. Najliczniej reprezentowani sa tu Hmongowie, Dzao i Thai.
Nie mozna wprost oderwac wzroku od ich przepieknie zdobionych strojow. Powala bogactwo kolorow, motywow i tkanin. Kobiety nosza cudowne nakrycia glowy, spinaja wlosy w niewiarygodne wezly i suply. Jakby bylo tego malo, stroj dopelnia solidna, srebrna bizuteria: olbrzymie spinki we wlosach, ogromne, ciezkie kolczyki, szerokie bransolety, potezne naszyjniki. Mezczyzni rowniez nosza tradycyjne stroje, nieco skromniejsze. Dominuje kolor czarny, ktory jest tlem dla jaskrawych motywow. Kobiety, szczegolnie starsze, maja czarne dlonie od pylu barwnika indygo, uzywanego do farbowania tkanin na czarny badz ciemnogranatowy kolor. Barwniki nie zawsze sa trwale wiec farbuja co sie da. Male dzieci sa czasem zupelnie czarniutkie od ciaglego wtulania sie w ubrania rodzicow. Kobiety nosza na rekach takie male czarne diabelki. Niemowleta tez maja cudowne stroje-z upietych na ramionach kobiet kolorowych tkanin wystaja malenkie glowki w ozdobnych czapeczkach. Trzeba byc bardzo dyskretnym ze zdjeciami. Wg lokalnych wierzen aparat kradnie bowiem dusze dziecka, ktore zostalo sfotografowane.
***
Motor jest w tej czesci swiata najlepszym chyba srodkiem transportu. Jako ze w tym kraju nie trzeba nawet posiadac prawa jazdy zeby prowadzic pojazdy po drogach (czego latwo sie domyslic patrzac na zamieszanie na drogach), udaje sie i nam pozyczyc maly motor. Robimy objazd okolicznych wiosek. Z sercem w gardle i nogami w powietrzu przekraczamy nawet male rzeczki, slizgajac sie po kamienistym dnie. Udaje sie. A co, tutejsi wiesniacy umieja, to my tez. Patrzymy na nich i nasladujemy, byle przed siebie.
Jest wlasnie pora zbioru ryzu, tak wiec na polach wrze robota. Obowiazuja tu te same bogate stroje co na targu, srebrna bizuteria, ozdobne nakrycia glow. Z trudem powstrzymujemy sie od robienia zdjec - inaczej nigdzie nie zajedziemy, a czas jak zawsze goni nas. Mieszkancy wiosek na nasz widok zawsze przystaja, usmiechaja sie przyjaznie, dzieci machaja w pozdrowieniu.
***
Bac Ha to nasz nastepny przystanek w polnocnym Wietnamie. Jestesmy zafascynowani krajobrazem tutejszych wiosek, ich kulturowym bogactwem i roznorodnoscia. Rozne ludy zasiedlajace te tereny zachowuja swoje tradycje co do strojow. Co ciekawe, grupy mniejszosciowe sa tu bardzo rozproszone, wiec z wioski do wioski czesto zmieniaja sie ludy. Bac Ha wydaje nam sie jeszcze piekniejszym i zdecydowanie bardziej autentycznym miejscem niz turystyczna Sa Pa. My zasuwamy na niedzielny targ. Mimo, ze pada i niebo zasnute chmurami, oczy az bola od zywych, czystych kolorow strojow i parasoli. Mozna tu kupic bawoly, konie lub prosiaki, jest czesc miesna, na ktorej mezczyzni wsrod owacji i okrzykow popisuja sie zrecznym porcjowaniem miesa . tasakiem, jest targ rybny z okazalymi tunczykami, zabami, krewetkami. Wreszcie warzywa, owoce, ogromne worki z ryzem, recznie robione ryzowe makarony, pachnace orzeszki ziemne, jaskrawoczerwone czili, suszone grzyby i przyprawy. Spacerujemy wsrod tego bogactwa pogryzajac swiezutkie orzeszki ziemne: miekkie, wilgotne i oleiste; sa tu w Wietnamie bardzo popularne - swieze albo smazone na patelni - zupelnie inne od tych suszonych, tak popularnych w Europie.
baby moze malutkie, ale bardzo bardzo silne
konkurs szatkowania miesa
Wiedzeni sukcesem wczorajszej przejazdzki motorowerowej decydujemy sie i tu skorzystac z tej formy transportu by zwiedzic okolice. Droga pnie sie stromo pod gore, silniczek rzezi ale ostatecznie daje rade. W pewnym momencie musimy zawracac, bo mgla robi sie tak gesta, ze nie widac na metr. Jedziemy ostroznie powolutku, gdy w pewnym momencie wyprzedza nas jakis chlopak na takim samym motorze jak my. Po doslownie dwustu-trzystu metrach (i parunastu kolejnych serpentynach) z otchlani mgly wylania sie przed nami niespodziewanie ksztalt na srodku jezdni-przewrocony motor! Chlopakowi chyba nic nie jest, jedynie troche zmieszany i przybrudzony. Pytamy na migi, czy nie potrzebuje pomocy... Nie mogl zbyt szybko jechac, bo ten odcinek byl stromo pod gorke. Z dusza na ramieniu i z potrojona ostroznoscia szczesliwie wracamy do miasteczka. Jestesmy troche wstrzasnieci, ale dla samych niepowtarzalnych widokow bylo warto.
Po powrocie do Bac Ha szybko dochodzimy do siebie-przysiadamy na szklaneczke Bia Hoi, cudownie orzezwiajacego lekkiego swiezego piwka, ktore w Wietnamie jest warzone domowym sposobem w bardzo wielu restauracjach-pycha, i tansze od butelki wody mineralnej (wg niektorych jest to najtansze piwo swiata). Zdecydowanie polecamy sprobowac przy okazji wizyty w Wietnamie.
Nie mozna wprost oderwac wzroku od ich przepieknie zdobionych strojow. Powala bogactwo kolorow, motywow i tkanin. Kobiety nosza cudowne nakrycia glowy, spinaja wlosy w niewiarygodne wezly i suply. Jakby bylo tego malo, stroj dopelnia solidna, srebrna bizuteria: olbrzymie spinki we wlosach, ogromne, ciezkie kolczyki, szerokie bransolety, potezne naszyjniki. Mezczyzni rowniez nosza tradycyjne stroje, nieco skromniejsze. Dominuje kolor czarny, ktory jest tlem dla jaskrawych motywow. Kobiety, szczegolnie starsze, maja czarne dlonie od pylu barwnika indygo, uzywanego do farbowania tkanin na czarny badz ciemnogranatowy kolor. Barwniki nie zawsze sa trwale wiec farbuja co sie da. Male dzieci sa czasem zupelnie czarniutkie od ciaglego wtulania sie w ubrania rodzicow. Kobiety nosza na rekach takie male czarne diabelki. Niemowleta tez maja cudowne stroje-z upietych na ramionach kobiet kolorowych tkanin wystaja malenkie glowki w ozdobnych czapeczkach. Trzeba byc bardzo dyskretnym ze zdjeciami. Wg lokalnych wierzen aparat kradnie bowiem dusze dziecka, ktore zostalo sfotografowane.
***
Motor jest w tej czesci swiata najlepszym chyba srodkiem transportu. Jako ze w tym kraju nie trzeba nawet posiadac prawa jazdy zeby prowadzic pojazdy po drogach (czego latwo sie domyslic patrzac na zamieszanie na drogach), udaje sie i nam pozyczyc maly motor. Robimy objazd okolicznych wiosek. Z sercem w gardle i nogami w powietrzu przekraczamy nawet male rzeczki, slizgajac sie po kamienistym dnie. Udaje sie. A co, tutejsi wiesniacy umieja, to my tez. Patrzymy na nich i nasladujemy, byle przed siebie.
Jest wlasnie pora zbioru ryzu, tak wiec na polach wrze robota. Obowiazuja tu te same bogate stroje co na targu, srebrna bizuteria, ozdobne nakrycia glow. Z trudem powstrzymujemy sie od robienia zdjec - inaczej nigdzie nie zajedziemy, a czas jak zawsze goni nas. Mieszkancy wiosek na nasz widok zawsze przystaja, usmiechaja sie przyjaznie, dzieci machaja w pozdrowieniu.
***
Bac Ha to nasz nastepny przystanek w polnocnym Wietnamie. Jestesmy zafascynowani krajobrazem tutejszych wiosek, ich kulturowym bogactwem i roznorodnoscia. Rozne ludy zasiedlajace te tereny zachowuja swoje tradycje co do strojow. Co ciekawe, grupy mniejszosciowe sa tu bardzo rozproszone, wiec z wioski do wioski czesto zmieniaja sie ludy. Bac Ha wydaje nam sie jeszcze piekniejszym i zdecydowanie bardziej autentycznym miejscem niz turystyczna Sa Pa. My zasuwamy na niedzielny targ. Mimo, ze pada i niebo zasnute chmurami, oczy az bola od zywych, czystych kolorow strojow i parasoli. Mozna tu kupic bawoly, konie lub prosiaki, jest czesc miesna, na ktorej mezczyzni wsrod owacji i okrzykow popisuja sie zrecznym porcjowaniem miesa . tasakiem, jest targ rybny z okazalymi tunczykami, zabami, krewetkami. Wreszcie warzywa, owoce, ogromne worki z ryzem, recznie robione ryzowe makarony, pachnace orzeszki ziemne, jaskrawoczerwone czili, suszone grzyby i przyprawy. Spacerujemy wsrod tego bogactwa pogryzajac swiezutkie orzeszki ziemne: miekkie, wilgotne i oleiste; sa tu w Wietnamie bardzo popularne - swieze albo smazone na patelni - zupelnie inne od tych suszonych, tak popularnych w Europie.
baby moze malutkie, ale bardzo bardzo silne
konkurs szatkowania miesa
Wiedzeni sukcesem wczorajszej przejazdzki motorowerowej decydujemy sie i tu skorzystac z tej formy transportu by zwiedzic okolice. Droga pnie sie stromo pod gore, silniczek rzezi ale ostatecznie daje rade. W pewnym momencie musimy zawracac, bo mgla robi sie tak gesta, ze nie widac na metr. Jedziemy ostroznie powolutku, gdy w pewnym momencie wyprzedza nas jakis chlopak na takim samym motorze jak my. Po doslownie dwustu-trzystu metrach (i parunastu kolejnych serpentynach) z otchlani mgly wylania sie przed nami niespodziewanie ksztalt na srodku jezdni-przewrocony motor! Chlopakowi chyba nic nie jest, jedynie troche zmieszany i przybrudzony. Pytamy na migi, czy nie potrzebuje pomocy... Nie mogl zbyt szybko jechac, bo ten odcinek byl stromo pod gorke. Z dusza na ramieniu i z potrojona ostroznoscia szczesliwie wracamy do miasteczka. Jestesmy troche wstrzasnieci, ale dla samych niepowtarzalnych widokow bylo warto.
Po powrocie do Bac Ha szybko dochodzimy do siebie-przysiadamy na szklaneczke Bia Hoi, cudownie orzezwiajacego lekkiego swiezego piwka, ktore w Wietnamie jest warzone domowym sposobem w bardzo wielu restauracjach-pycha, i tansze od butelki wody mineralnej (wg niektorych jest to najtansze piwo swiata). Zdecydowanie polecamy sprobowac przy okazji wizyty w Wietnamie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)