sobota, 25 grudnia 2010

Wróciliśmy

Życzymy Wam radosnych, spokojnych i obfitych Świąt Bożego Narodzenia oraz wszelkiej pomyślności i realizacji najśmielszych marzeń w 2011 roku.

Nasza roczna podróż dobiegła końca siedem miesięcy temu. Jednak w pewnym wymiarze ona ciągle trwa. Trwa we wspomnieniach, których nam nikt nie odbierze, w doświadczeniach - tych dobrych i tych złych. Trwa w przyjaźniach, które zawarliśmy. Jak to powiedziała jedna bardzo nam bliska osoba spotkana w trakcie podróży: "podróżowanie można porównać do sadzenia rośliny, z której przez całe życie zrywa się później owoce".

Było to wspaniałe doświadczenie i niezapomniana przygoda. Nauczyliśmy się na wiele rzeczy patrzeć z innej perspektywy. Uwolniliśmy się od balastu codziennej rutyny i różnych materialnych uzależnień. Wydaje się nam, że jest w nas teraz więcej optymizmu, radości, wewnętrznego spokoju i cierpliwości.

Będąc w Chinach spotkaliśmy małżeństwo emerytowanych nauczycieli z Australii. Opowiadali, jak to przez całe życie na rozmaitych kursach samorozwoju nauczali ludzi, że marzenia należy spisywać na kartce, aby ich nie zapominać, a kiedyś daj Boże doprowadzić do ich realizacji. Oni dawno temu na swojej karteczce zapisali, że marzą, by spędzić kilka miesięcy za granicą i poznać obcą kulturę. Teoria teorią, a w praktyce to ta ich własna kartka leżała zapomniana na dnie szuflady, aż do momentu, gdy ją odnaleźli przy okazji przeprowadzki po przejściu na emeryturę. Traf chciał, że niedługo potem otrzymali propozycję pracy jako nauczyciele angielskiego w Szanghaju. Nie zastanawiali się długo.

Przekonaliśmy się, że realizowanie marzeń jest możliwe jeśli się naprawdę chce, i jeśli się marzenia traktuje z należytą im powagą i nie odkłada się ich na potem. Okazało się również, że warto marzyć, warto być sobą i warto żyć po swojemu, a nie tak jak tego od nas oczekują inni, jak nakazują konwencje. Wszak życie mamy tylko jedno.

Podczas tej podróży nieustannie wypowiadaliśmy wojnę stereotypom. Myśleliśmy: "pojedziemy, zobaczymy, przeżyjemy, pogadamy z ludźmi, zjemy to co oni..." - dzięki wielu ludziom jakich spotkaliśmy, naszą wojnę ze stereotypami wiele razy wygraliśmy, zrozumieliśmy też, skąd one się biorą... (z ignorancji).

Czy mamy dość podróżowania? - Nie! Gdyby nie wykupiony bilet powrotny, to być może bylibyśmy wciąż w drodze... Na przyszłość będziemy wiedzieć, że nie warto kupować bilet powrotny w momencie wyjazdu...

Na pewno nie była to nasza ostatnia podróż - jeszcze tak wiele zostało do zobaczenia i przeżycia...

Co słychać u nas? Otóż los rzucił nas z powrotem do Londynu - obojga znalazła nas praca i od października jesteśmy znów bardzo zajętymi osobami. Czujemy, że opatrzność się nami opiekuje, bo trafiły się nam atrakcyjne oferty, co przy wciąż trwającym kryzysie gospodarczym uważamy za łut szczęścia. Udało się nam też znaleźć mieszkanie, z którego jesteśmy bardzo zadowoleni. Widać tak miało być...

Dobiegło końca nasze pisanie, choć jeszcze dużo można by napisać. Dziękujemy wszystkim, którzy nam w naszej podróży towarzyszyli, czy to osobiście, czy wirtualnie. Pragniemy szczególnie serdecznie podziękować wszystkim tym, którzy nas do siebie zaprosili, ugościli nas, pokazali sobie tylko znajome magiczne miejsca, udostępniali nam swoje domy, karmili nas i użyczali swoje samochody. Mamy wielką nadzieję, że kiedyś się znowu spotkamy... Myślimy o Was często, wspominając Waszą hojność, gościnność i otwartość:

Tao Mien z Bangkoku
Liu Yang z Pekinu
Khánh z Hanoi
Begzsuren z Ułan Bator
Nobuaki z Tokio
John i Remi z Tokio
Koji z Tokio
Shuji i Yoko z Kioto
Sachie z Hiroszimy
Seizou z Nagasaki,
Cynthia z Hawajów
Amaura, Damon, Devan i Sergio z Hawajów
Julie z Hawajów,
Greg z Los Angeles
Mary i Adrian z Los Angeles
Andrea z San Francisco
Nancy oraz Frank z San Francisco
Diane z Moab
Janice z Durango
Sharon z Tucson
Tim, Lynn, Megan i Seana z San Diego
Ofelia i Daniel z Mexico DF
Pablo z Mexico DF
Justa i Albert z Mahahual
Diana z Wyspy Wielkanocnej
Roberto z Wyspy Wielkanocnej
Julia i Sergio z Tarija
Juan Jose i Daniela z Sucre
Paulo i Shirley z Brasilia
Marilena z Rio de Janeiro

Jesteśmy wdzięczni tym, którzy do nas na bieżąco pisali, a zwłaszcza Agatce, której ciepłe słowa nieraz dodawały nam otuchy.

Pozdrawiamy.

BiG
Wishing you a merry Christmas and that all your dreams come true in the coming 2011.

Our round-the-world trip came to an end seven months ago. In certain sense it is still going. It is still alive in our memories, which no-one can take from us. In experiences we had, both good and bad. In the friendships we have made. As one very close friend said to us: "travelling can be compared to planting a seed - you reap the fruit throughout the rest of your life".

It was a fantastic experience and an unforgettable adventure. We learned to see many things from a different perspective. We managed to free ourselves from the ballast of everyday routines and material dependencies. We like to think that now there's more optimism, more joy, more peace and patience in us.

While in China, we met a couple of retired teachers from Australia. They told us how, for their whole lives, they used to teach others that they should write down their dreams so as not to forget them, and then perhaps one day they would realise them. That was the theory. In practice, one of their own dreams, about living abroad and getting to know another culture, had been written on a note that was lying forgotten on the bottom of a drawer. One day they found it when they were moving as they retired. As luck would have it, soon afterwards they received an offer to teach English in Shanghai. It wasn't a hard decision to make.

We have learned that your dreams can be realised if you really work towards it, if you treat them seriously and do not leave them for later. It is also true that it is really worth it to have dreams, to be yourself and to live your life your own way, instead of living it the way others expect you to. After all, we only have one life.

Have we had enough of travelling? No! If not for the return ticket that we'd bought at the beginning, we might have still been on the road till now... A lesson for the future - never buy a return ticket when you set off...

It definitely wasn't our last journey - there's still so much to see and to experience...

So what are we up to now? We ended up back in London - new jobs have found us both so since October we have been pretty busy again. We very much feel that we've landed on our feet as we received very attractive job offers, despite the ongoing economic slowdown. We also managed to find a dream place to live. Feels like it was all meant to be...

Our blog-writing is now over, though there's still plenty to write about. We'd like to thank you all who were part of our journey, whether physically or via virtual means. In particular, we feel ever indebted to those who were our hosts, who showed us around their neighbourhoods and their own secret spots, who shared with us their houses, their food and their cars. We hope very much to see you again one day... we keep you in our thoughts and our hearts:

Tao Mien of Bangkok
Liu Yang of Beiging
Khánh of Hanoi
Begzsuren of Ulaan Bator
Nobuaki of Tokyo
John & Remi of Tokyo
Koji of Tokyo
Shuji & Yoko of Kyoto
Sachie of Hiroshima
Seizou of Nagasaki
Cynthia of Hawaii
Amaura, Damon, Devan & Sergio of Hawaii
Julie of Hawaii
Greg of Los Angeles
Mary & Adrian of Los Angeles
Nancy & Frank of San Francisco
Andrea of San Francisco
Diane of Moab
Janice of Durango
Sharon of Tucson
Tim, Lynn, Megan & Seana of San Diego
Ofelia & Daniel of Mexico DF
Pablo of Mexico DF
Justa & Albert of Mahahual
Diana of Easter Island
Robert of Easter Island
Julia & Sergio of Tarija
Juan Jose & Daniela of Sucre
Paulo & Shirley of Brasilia
Marilena of Rio de Janeiro

We are grateful to all those who were regularly following us in our travels, especially to Agatka for her words of encouragement.

With greetings.

B&G

czwartek, 27 maja 2010

Dni 364-366 - Río de Janeiro. Pożegnanie z Ameryką.



Gdy jeszcze byliśmy w Brasílii, Paulo zadzwonił do Mari, swojej dobrej znajomej z Río, czy nie zechciałaby nas ugościć. Zgodziła się bez wahania, więc prosto z lotniska udajemy się na spotkanie, a mieszka w jednej z najelegantszych dzielnic Río - w Ipanema (nazwa spopularyzowana przez słynną piosenkę o dziewczynie z Ipanema) - chyba lepiej nie mogliśmy trafić! Autobus wysadza nas przy placu, na którym dziś odbywa się uliczny targ owoców. Nie udaje nam się przejść obok niego obojętnie - ze straganów kuszą olbrzymie mango, papaje, melony, arbuzy, morele, owoce cherimoya, itd. itp., w powietrzu unosi się cudowny zapach owoców. Jako że sprzedawcy częstują nas, krojąc swoimi ogromnymi nożami wielgachne kawały owoców do spróbowania, nie możemy się oprzeć i wychodzimy z targu objedzeni czym się da, i z wielką torbą owoców. Zgodnie okrzykujemy Brazylię owocowym królestwem świata, jako że takich owoców nie było nawet w Azji! Powalają tylko ceny - jest tu chyba drożej niż w Londynie!

Z wielką torbą owoców udajemy się na spotkanie Mari, która jednak nie może nas gościć z uwagi na niezapowiedzianą wizytę swojego syna. No cóż, myślimy - zdarza się. Mari jednak wzięła już sprawy w swoje ręce. Mówi, że znalazła nam inne, nieco skromniejsze lokum, a tymczasem pójdziemy coś zjeść i pogadać. Nie martwiąc się o nocleg podążamy za Mari posiedzieć przez chwilę na plaży popijając wodę z kokosów, a potem udajemy się do jej ulubionej restauracji.

Mari jest bardzo energiczną starszą panią, pracownikiem naukowym, poetką i działaczką polityczną. Mówi biegle w pięciu językach. Ma tyle zajęć, że pewnie niejedna młoda osoba na jej miejscu by nie podołała, a w wolnym czasie ogląda i recenzuje dla gazety filmy. Jesteśmy szczęśliwi, że właśnie teraz pod koniec podróży udaje nam się ją poznać, bo przekazuje nam parę cudownych, bardzo inspirujących myśli, niejako podsumowujących całe nasze podróżowanie. Przegadujemy razem długie godziny o Brazylii: favelach, biedzie, bogactwie, problemach społecznych, także o podróżowaniu... ona była w Warszawie z okazji ślubu swojego syna z Polką.

Okazuje się, że Mari znalazła (i opłaciła!) nam hotel w Copacabana i nie chce nawet słyszeć o zwrocie pieniędzy, pod groźbą nierozmawiania z nami płaci też za dwie kolejne wizyty w restauracji, mówiąc, że nieprzyjęcie przez nas jej gościny bardzo by ją dotknęło. Nie wiemy, co o tym myśleć, czyżbyśmy po roku podróży wyglądali na całkowitych nędzarzy? Za wszelką cenę chcemy się jakoś zrewanżować, więc po długich pertraktacjach Mari obiecuje dać się zaprosić na pożegnalną kolację w dniu naszego wyjazdu. Gdy jednak owego dnia rano schodzimy w hotelu na śniadanie, na recepcji czeka nas karteczka z wiadomością, że z kolacji nici, bo ona będzie w tym dniu bardzo zajęta... tak więc adeus.

Río oczarowuje. Przepięknie położone nad Południowym Atlantykiem, z plażami, które pozwalają zapomnieć, że jest się w mieście, ze zrelaksowaną atmosferą plażowania i pięknymi dziewczynami w niewiarygodnie skąpych bikini (tzw. "nitka dentystyczna" :-) ), z surferami mknącymi po olbrzymich falach. Nad zatokę Guanabara, która jest jednym z siedmiu naturalnych cudów świata górują malownicze wzgórza Pão de Açucar, Corcovado oraz wzgórza Tijuca. Niestety słynny posąg Chrystusa Zbawiciela jest cały w rusztowaniach, ale i tak widoki przepiękne.



Wybieramy się na drugą stronę zatoki Guanabara, do słynnego Muzeum Sztuki Współczesnej w Niteroi, z którego jak na dłoni widać panoramę Río:



Włóczymy się również trochę po pnących się w górę uliczkach dzielnicy Santa Teresa, po których pnie się zabytkowy tramwaj. Ponownie spotykamy poznanych w peruwiańskiej dżunglii Gilesa i Nathalie, z którymi spędzamy piwno-caipirinhowy wieczór w Copacabana.

Teraz jedyne co nam pozostaje to myśleć o powrocie do rzeczywistości, bo to już nasz ostatni przystanek w podróży, która ostatecznie trwała rok i jeden dzień :-(

poniedziałek, 24 maja 2010

Dni 362-363 - Brasília. W stolicy modernistycznej utopii.



Z Puerto Maldonado w Peru udajemy się autokarem do Río Branco, a stamtąd łapiemy nocny lot do stolicy Brazylii - miasta Brasília. Gdy przybywamy jest piękny słoneczny poranek. Jako że jest niedziela a dworzec autobusowy jest w bezpośredniej bliskości słynnej katedry projektu Oscara Niemeyera, kierujemy ku niej nasze pierwsze kroki...



Około południa spotykamy się z Paulo i Shirley, członków Servas u których w domu będziemy mieszkać. Do ich niedzielnej rutyny należy wspólny lunch w ogrodzie u przyjaciół, na który i my jesteśmy zaproszeni. Wszyscy razem gotują, popijając zimne piwko, gadając, wylegując się na hamakach. Wpada kto chce, miejsc jest jak w sporej restauracji, ogrodowa kuchnia zaopatrzona w opalany drewnem piec - idealna do wspólnego gotowania. Dom otaczają cztery hektary ogrodu, w którym jest zatrzęsienie warzyw i owoców. Po raz pierwszy widzimy tak gigantyczne drzewo awokado - ma rozmiary dębu i produkuje owoce wielkości małych melonów. Żywi ono właścicieli, ich bliższe i dalsze rodziny, znajomych właścicieli i ich bliższe i dalsze rodziny, a jeszcze nieopisana ilość tych cudownych owoców (warzyw...?) marnuje sie pod drzewem. Wszędzie kwiaty, wśród których co chwilę można dostrzec jaskrawo ubarwionego kolibra...



Spędzamy tu całą niedzielę, nie śpiesząc się do zwiedzania, chłonąc atmosferę niezwykłej przyjaźni, otwartości, niewymuszonego luzu... Po raz kolejny podczas naszej podróży poznajemy niesamowitych ludzi, którzy nas, w zasadzie obcych, traktują jak swoich starych znajomych. Wracamy od nich dopiero w nocy, podziwiając po drodze oświetlony pałac prezydencki, pałac sprawiedliwości, budynki kongresu, katedrę, bibliotekę narodową, muzeum narodowe... praktycznie wszystko autorstwa jednego architekta - Oscara Niemeyera.

Brasília - stolica Brazylii, jest miastem, które z wielkim rozmachem zaplanowano i wybudowano od zera w rekordowym czasie 41 miesięcy, od 1956 do 1960 roku. Niezwykły plan miasta z góry przypomina ptaka z rozpostartymi skrzydłami; w swoim czasie zadziwił świat swoim utopijnym wizjonerstwem, optymizmem, nowatorskimi rozwiązaniami i przestrzennym rozmachem; zaprojektowany został przez Lucio Costę, ucznia Le Corbusiera. Miało to być miasto idealne, dające początek idealnej społeczności je zamieszkującej.

Szkielet miasta tworzą dwie osie - monumentalna, na której zlokalizowane są stołeczne ministerstwa i budynki publiczne oraz mieszkaniowa, składająca się z superquadras - "superkwartałów”, czyli jednostek mieszkalnych tworzących odrębne osiedla. Każdy superkwartał posiada własny kościół, szkołę, kino, świetlicę, boisko, mały park itp. i ma być samowystarczalny. Każdy budynek mieszkalny jest nie wyższy niż sześć pięter, bo z takiej wysokości matka wołająca swoją pociechę do domu podobno ciągle jest słyszalna. Budynki wspierają się na potężnych filarach, aby przestrzeń pod blokami służyła dzieciom do zabawy, a także wchodziła w skład pieszej komunikacji. Przestrzenie mieszkalne są oddalone od miejsc pracy i świetnie z nimi skomunikowane dzięki sieci dróg szybkiego ruchu, oraz zaopatrzone w kolosalnych rozmiarów parkingi. Idealne miasto? Otóż nie do końca. Obecnie stolica Brazylii słynie z nieprzyjaznych dla człowieka, pustych przestrzeni i nieprzyjaznej człowiekowi skali. Praktycznie nie ma sensu poruszać się po niej bez samochodu.

Mimo to jest miastem o najwyższym w Brazylii standardzie życia, a więc moderniści nie do końca się mylili twierdząc, iż "budując idealne miasto, stworzą idealne społeczeństwo". Nie przewidzieli jednak, że miasto osiągnie dzisiejsze rozmiary. Gdy w 1960 roku liczyło 140.000 mieszkańców, szacowano, że urośnie do najwyżej 500.000. Tymczasem 500.000 przekroczyło już w 1970 roku, a w roku 2000 osiągnęło ponad 2,2 mln i dalej rozwija sie w bardzo szybkim tempie 2,82% rocznie, głównie za sprawą wewnętrznej migracji ludzi z innych regionów w poszukiwaniu pracy i lepszych warunków życia. W 1987 miasto zostało ogłoszone przez UNESCO Miejscem Światowego Dziedzictwa.

Choć to może nie najszybszy ze sposobów zwiedzania, my przemierzamy Brasilię na piechotę. Gdyby to miasto było w Europie albo w Stanach, byłyby tu tłumy zwiedzających... no chociażby japońskich studentów architektury. Jednak, ponieważ leży niejako poza przetartymi szlakami, nie ma tu zbyt wielu przybyszów z zewnątrz. A szkoda. Naprawdę robi kolosalne wrażenie!

Ponieważ Paulo pracuje w jednym z budynków parlamentu, mamy unikalną okazję zwiedzenia izby senatu oraz izby deputowanych z ich oryginalnymi wnętrzami. Czekając na Paulo przed wieżami kongresu, wdajemy się w rozmowę z szefem ochrony budynku, który, ujęty faktem, że "jego" budynek znalazł się na naszej trasie dookoła świata, przynosi klucz do drzwi na dach i pozwala nam oglądnąć Brasílię z samego szczytu położonego na monumentalnej osi budynku Kongresu Narodowego. Widać stąd jak na dłoni większość charakterystycznych, białych brył budynków zaprojektowanych przez Oscara Niemeyera - jednego z najsłynniejszych architektów na świecie, który jest niekwestionowaną dumą Brazylijczyków i przy okazji niezwykle barwną postacią.

Urodzony w 1907 roku, ma dziś 103(!) lata i jest w dalszym ciągu aktywny zawodowo. Jego przepis na długowieczność to: “rysować, palić kubańskie cygara, pić wino i nie rozmawiać o architekturze” :) Ma też słabość do kobiet, które określa największą inspiracją swojego życia. W wieku 99 lat ponownie się ożenił ze swoją młodszą o 38 lat asystentką. Otacza się pisarzami, filozofami, naukowcami, dziennikarzami i politykami. Jest członkiem Brazylijskiej Komunistycznej Partii od 1945 roku, dobry kumpel Fidela Castro. Castro podobno nawet powiedział: "Niemeyer i ja jesteśmy ostatnimi komunistami na tej planecie".

Niemeyer opowiada: "...raz późno w nocy wpadł do mnie Fidel. Tego wieczoru zacięła się winda, więc musiałem poprosić mojego sąsiada, aby pozwolił Fidelowi wyjść przez swoje mieszkanie. Sąsiad był już w piżamie i nieco się zdziwił widząc czterech rosłych ochroniarzy, a za nimi Fidela Castro, maszerujących przez jego sypialnię. Ten ostatni mijając go dał mu cygaro...". :)



Kościół Santuário Dom Bosco to jeden z niewielu prominentnych obiektów miasta niezaprojektowany przez Niemeyera; jego autorem jest Carlos Alberto Naves, a patronem św. Jan Bosco, którego sen z roku 1883 o wielkich dzikich przestrzeniach zmieniających się w kraj mlekiem i miodem płynący wielu uważa za proroctwo powstania Brasílii: