Gdy jeszcze byliśmy w Brasílii, Paulo zadzwonił do Mari, swojej dobrej znajomej z Río, czy nie zechciałaby nas ugościć. Zgodziła się bez wahania, więc prosto z lotniska udajemy się na spotkanie, a mieszka w jednej z najelegantszych dzielnic Río - w Ipanema (nazwa spopularyzowana przez słynną piosenkę o dziewczynie z Ipanema) - chyba lepiej nie mogliśmy trafić! Autobus wysadza nas przy placu, na którym dziś odbywa się uliczny targ owoców. Nie udaje nam się przejść obok niego obojętnie - ze straganów kuszą olbrzymie mango, papaje, melony, arbuzy, morele, owoce cherimoya, itd. itp., w powietrzu unosi się cudowny zapach owoców. Jako że sprzedawcy częstują nas, krojąc swoimi ogromnymi nożami wielgachne kawały owoców do spróbowania, nie możemy się oprzeć i wychodzimy z targu objedzeni czym się da, i z wielką torbą owoców. Zgodnie okrzykujemy Brazylię owocowym królestwem świata, jako że takich owoców nie było nawet w Azji! Powalają tylko ceny - jest tu chyba drożej niż w Londynie!
Z wielką torbą owoców udajemy się na spotkanie Mari, która jednak nie może nas gościć z uwagi na niezapowiedzianą wizytę swojego syna. No cóż, myślimy - zdarza się. Mari jednak wzięła już sprawy w swoje ręce. Mówi, że znalazła nam inne, nieco skromniejsze lokum, a tymczasem pójdziemy coś zjeść i pogadać. Nie martwiąc się o nocleg podążamy za Mari posiedzieć przez chwilę na plaży popijając wodę z kokosów, a potem udajemy się do jej ulubionej restauracji.
Mari jest bardzo energiczną starszą panią, pracownikiem naukowym, poetką i działaczką polityczną. Mówi biegle w pięciu językach. Ma tyle zajęć, że pewnie niejedna młoda osoba na jej miejscu by nie podołała, a w wolnym czasie ogląda i recenzuje dla gazety filmy. Jesteśmy szczęśliwi, że właśnie teraz pod koniec podróży udaje nam się ją poznać, bo przekazuje nam parę cudownych, bardzo inspirujących myśli, niejako podsumowujących całe nasze podróżowanie. Przegadujemy razem długie godziny o Brazylii: favelach, biedzie, bogactwie, problemach społecznych, także o podróżowaniu... ona była w Warszawie z okazji ślubu swojego syna z Polką.
Okazuje się, że Mari znalazła (i opłaciła!) nam hotel w Copacabana i nie chce nawet słyszeć o zwrocie pieniędzy, pod groźbą nierozmawiania z nami płaci też za dwie kolejne wizyty w restauracji, mówiąc, że nieprzyjęcie przez nas jej gościny bardzo by ją dotknęło. Nie wiemy, co o tym myśleć, czyżbyśmy po roku podróży wyglądali na całkowitych nędzarzy? Za wszelką cenę chcemy się jakoś zrewanżować, więc po długich pertraktacjach Mari obiecuje dać się zaprosić na pożegnalną kolację w dniu naszego wyjazdu. Gdy jednak owego dnia rano schodzimy w hotelu na śniadanie, na recepcji czeka nas karteczka z wiadomością, że z kolacji nici, bo ona będzie w tym dniu bardzo zajęta... tak więc adeus.
Río oczarowuje. Przepięknie położone nad Południowym Atlantykiem, z plażami, które pozwalają zapomnieć, że jest się w mieście, ze zrelaksowaną atmosferą plażowania i pięknymi dziewczynami w niewiarygodnie skąpych bikini (tzw. "nitka dentystyczna" :-) ), z surferami mknącymi po olbrzymich falach. Nad zatokę Guanabara, która jest jednym z siedmiu naturalnych cudów świata górują malownicze wzgórza Pão de Açucar, Corcovado oraz wzgórza Tijuca. Niestety słynny posąg Chrystusa Zbawiciela jest cały w rusztowaniach, ale i tak widoki przepiękne.
Wybieramy się na drugą stronę zatoki Guanabara, do słynnego Muzeum Sztuki Współczesnej w Niteroi, z którego jak na dłoni widać panoramę Río:
Włóczymy się również trochę po pnących się w górę uliczkach dzielnicy Santa Teresa, po których pnie się zabytkowy tramwaj. Ponownie spotykamy poznanych w peruwiańskiej dżunglii Gilesa i Nathalie, z którymi spędzamy piwno-caipirinhowy wieczór w Copacabana.
Teraz jedyne co nam pozostaje to myśleć o powrocie do rzeczywistości, bo to już nasz ostatni przystanek w podróży, która ostatecznie trwała rok i jeden dzień :-(
czwartek, 27 maja 2010
Dni 364-366 - Río de Janeiro. Pożegnanie z Ameryką.
Labels:
Río de Janeiro
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz