Ladujemy w Kalkucie. Zwykle jezdzimy z lotniska autobusem miejskim, ale tym razem jedziemy taksowka-Ambasadorem. Jest to perelka mysli technicznej sprzed 60-ciu lat i jedyny rodzaj taksowki na tutejszych ulicach.
Siadamy na tylnej kanapie (jest i przednia, jak w starej warszawie), otwieramy okna dla wentylacji i jednym uchem chloniemy odglosy nowego miejsca, drugim probujemy wylapac jakis sens z paplaniny taksowkarza, ktory jak sie okazuje jest Nepalczykiem. Chyba wyznaje nam milosc od pierwszego wejrzenia - od chwili jak tylko nas zobaczyl nie przestaje sie usmiechac i powtarzac "isztra, durga pudża". Podziwiamy jego niemale umiejetnosci lawirowania przez chaos, ktory panuje na drogach. Mijamy autobusy miejskie - stare, zapchane do granic mozliwosci rzechy, wygladajace bardziej jak auta do przewozu bydla niz autobusy... Jest dopiero szosta po poludniu, ale jest juz kompletnie ciemno. Nawet ciemnosci nie skrywaja jednak brudu, a moze to ten smrod...? Wszedzie gory gnijacych smieci, na ktorych zeruja psy, kozy, krowy i... ludzie.
Na przedniej szybie podobizny wszelkich mozliwych bostw hinduistycznych oraz Chrystusa i Buddy - w pelnej symbiozie. Podejscie bardzo typowe dla tutejszych ludzi - im wiekszej ilosci bogow, bogin i bostw sie przypodobamy, tym wieksza gwarancja powodzenia i pomyslnosci.
Tak sobie jadac przez to miasto powoli rozszyfrowywujemy, o co mu z tym "durga pudża" chodzi. Wszedzie po calym miescie widzimy zgromadzenia odswietnie ubranych ludzi, najczesciej w poblizu swiatyn.
Durga Puja to festiwal czyli swieto na czesc bogini Kali, patronki miasta Kalkuta. Gdy w koncu dojezdzamy na miejsce wyjasnia sie tez, co oznacza "isztra". Pan sie zakochal nie w nas, tylko w naszych pieniadzach - chce "ekstra" doplaty z tytulu tego, ze dzis swieto. Za taksowke zaplacilismy z gory na lotnisku, mamy rachunek, na ktorym jest napisane jak byk, zeby nie zgadzac sie na dodatkowa zaplate. Przykro, bo chcielismy mu dac napiwek, ale teraz juz nam sie odechcialo... Grzecznie ale zdecydowanie mu odmawiamy. Wchodzimy do pierwszego hoteliku i... zaraz stamtad uciekamy. Takiego syfu jeszcze nigdzie nie widzielismy. Recepcja wyglada jeszcze jako tako, ale pokoje.... Przez niedomkniete drzwi smiga nam wprost pod nogi bezpanski kot, ktory tu sobie spal na lozku, pomine opis brudu lezacej na lozkach poscieli / szmat. Sciany pokryte poodpryskiwana farba, spod ktorej przeziera cuchnacy, wilgotny, wieloletni grzyb. Wreszcie znajdujemy jako taki hotel (w przewodniku zaklasyfikowany jako 'mid-range'), wcale nie tani jak na to, co oferuje. Ma jedna zalete-wzglednie czysta posciel. Idziemy zjesc do lokalnej knajpki, robimy krotki "spacer" po okolicy. Ulice pokrywa smierdzaca, gnijaca bryja, po ktorej ciagna piesze riksze ciagniete przez wychudlych, bosych rikszarzy.
Oto wkroczylismy w ten jakze inny, jakze przerazajacy swiat. Indie. Kalkuta. Ktos radzil, by nie probowac go ogarnac rozumem, jedynie poddac sie otaczajacym bodzcom bez przerwy wsciekle atakujacym wszystkie zmysly z kazdej ze stron. Czegos takiego jeszcze nigdy i nigdzie nie widzielismy - w samym centrum wielomilionowej metropolii tyle biedy, tyle ludzkiej niedoli, nedzy, cierpienia, tyle brudu, smrodu, ludzkich i zwierzecych odchodow, smieci, cale ich wysypiska wlacznie z przeszukujacymi je nedzarzami, psami i krowami oraz stadami rozkrakanych wron krazacymi ponad tym festiwalem marnosci. Nawet tutejsi ludzie zakrywaja nosy chusteczka, w 40-stopniowym upale panuje fetor nie do opisania. To nie jest miejsce dla delikatnych. Trzeba byc odpornym na widok potwornej nedzy i na nagabywania zebrakow-starcow, zebrakow-dzieci, zebrakow-matek, zebrzacych-wyjacych psow... Jesli jestes wrazliwy na te widoki, musisz czym predzej pogodzic sie z faktem, ze nie ty jestes od zbawiania swiata. Wtedy latwiej znieczulic sie i przejsc nad tym wszystkim do porzadku dziennego; alternatywa jest albo wpasc w ciezka depresje, albo dosc szybko rozdac cala swoja gotowke w tym oceanie potrzeb, albo stac sie czescia tej rzeczywistosci (jak to zrobili niektorzy, dlugoterminowi hipisi), albo zostac swietym, jak Matka Teresa.
***
Hospicjum Misjonarek Milosci znajduje sie w bylej hinduskiej swiatyni w najstarszej czesci Kalkuty. Wchodzimy przez otwarte na osciez drzwi (wstep wolny dla kogokolwiek), znad ktorych usmiecha sie do nas z wyblaklego portretu Matka Teresa. Na ustawionych w rzedach waziutkich, pokrytych brazowa derma lozkach bez poscieli leza albo siedza ludzkie szkielety. Wszyscy ubrani w jednakowe, jaskrawoczerwone t-shirty i intensywnie niebieskie spodnie. Stroje jak dla sportowcow, tylko ze tu ledwie ktokolwiek sie rusza. Wszyscy zapatrzeni gdzies niewidzacym, nieruchomym spojrzeniem. Jestesmy w sali dla mezczyzn. Wsrod nich po cichutku krzataja sie siostry w znajomych bialych habitach z niebieskim obramieniem wokol twarzy, oraz garstka cudzoziemcow - woluntariuszy. Wszyscy bardzo skupieni na swojej pracy. Jakas siostra pomaga komus sie zalatwic, jakis mlody chlopak przebiera bezwladnego, wychudlego mezczyzne o prawie czarnej, spalonej na sloncu skorze, ktos podlacza kroplowke. Jest bardzo cicho, a cisze poteguje jeszcze surowosc kamiennej posadzki i dosc ciemne wnetrze. Powietrze przesiakniete jest silnym zapachem jakiegos detergentu, w ogole to bardzo tu czysto, szczegolnie porownujac z rzeczywistoscia na zewnatrz. W rogu stoi male, odrapane biureczko Matki Teresy, a nad nim roczne przydzialy jedzenia: 100 jablek, tyle a tyle kurczakow, tyle a tyle cebuli; notka mowiaca, ze juz oplacone. Dalej umywalnia, skromny punkt opatrunkowy, sala dla kobiet, schody na gore do kolejnych sal... Na scianie instrukcje opatrywania wszelkiego rodzaju ran. Nikt nie zwraca tu na nas uwagi, tylko jedna siostra usmiecha sie i szepcze "welcome". Z trudem odwzajemniamy usmiech czujac, ze wyszedl z tego tylko jakis zalosny grymas. Jakaz wiare, sile i zaangazowanie, i ile milosci trzeba miec w sobie, zeby moc tu w tym miejscu obdarowywac innych usmiechem.
Na scianie recznym pismem wypisane osiem blogoslawienstw: "bylem glodny, a nakarmiliscie mnie,... cokolwiek uczyniliscie jednemu z braci moich najmniejszych, mniescie uczynili...".
czwartek, 1 października 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz