środa, 8 lipca 2009

Dni 40-41 - Kambodza

Zegnamy sie z przemila obsluga hotelu i ruszamy do Phnom Penh. Podroz wygodnym autokarem trzyma w napieciu jak dobry horror. Wszelkie znane nam reguly ruchu drogowego w tym kraju nie obowiazuja lub podlegaja bardzo luznym interpretacjom. Gluchniemy od ciaglego niemal ryku klaksonu. Nasz autobus wyprzedzanie motorowerow, motorynek, moto-rykszy, innych autobusow, jak rowniez omijanie psow spiacych na srodku jezdni, krow, bawolow i zablakanych parolatkow przeprowadza jak popadnie - pod gorke, na zakrecie, i oczywiscie obowiazkowo na pelnym gazie. Jako ze mniej wiecej kazdy uzytkownik szosy stosuje podobne zasady, jezy nam sie wlos i wkrotce przestajemy sie tym martwic, w mysl zasady ze nie warto sie przejmowac sprawami na ktore nie mamy wplywu :-)
mijamy zatloczone i tetniace zyciem wioski, w ktorych nasz autobus przymusowo zwalnia na buzujacej od wszelkich aktywnosci drodze. Dzieci w bialo-granatowych mundurkach ida do szkoly, kobiety sprzedaja warzywa owoce i suszone ryby w przydroznych budkach, w przydroznych jadlodajniach ludzie szufluja poranna zupe.
Dookola mozaika pol ryzowych: niektore jaskrawozielone, niektore bardziej podmokle odbijaja blekitne niebo.
Na polach szare, matowe od zaschnietego blota bawoly, ciezkie i nieruchome jak gdyby ta blotna skorupa uniemozliwiala im ruchy.
Domy na wysokich palach daja upragniony cien i to wlasnie pod nimi bawia sie albo spia dzieci albo wyleguja sie psy. To dopiero poczatek pory deszczowej, tak wiec tylko gdzieniegdzie woda przepedzila wszelkie aktywnosci na wyzszy poziom.

Jeszcze w Siem Reap zaopatrzylismy sie w ksiazki o rezimie Pol Pota. Nie mozemy sie oderwac od lektury. Lzy leja mi sie strumieniami, tak poruszajaca jest historia Loung Ung (angielski tytul: "First They Killed My Father"), ktora doswiadczyla glodu, cierpienia, ciezkiej, katorzniczej pracy, oraz byla swiadkiem smierci rodzicow, dwojki rodzenstwa oraz setek innych niewinnych ludzi.

Zatrzymujemy sie przy wiosce, w samym srodku malego warzywnego targu. Podobnie jak w miescie, i tu obskakuja nas dzieci probujac nam sprzedac owoce: male slodkie banany wielkosci duzego kciuka, obrane ananasy, mango, rambutany, mangustiny (ktore okrzyknelismy owocem roku), owoce lotosu i wiele wiele innych, ktorych nigdy wczesniej nie widzielismy. Malutka dziewczynka, ktora sprzedaje banany rozbawia nas do lez, kiedy podchodzi do Grzeska i mowi: "Hello Mr handsome (hej, przystojniaczku), kupisz ode mnie banany?"
Okolica chyba musi obfitowac we wszelkiego rodzaju robactwo, bo "insekciane" przekaski dostepne sa w wielkim wyborze. Oprocz wielkich, smazonych konikow polnych, ktore maja ze cztery centymetry dlugosci, z poltora szerokosci, i okazale odnoza :-), mozna tez kupic cos, co wyglada jak olbrzymie smazone cykady, ma lsniace, chitynowe skrzydla, jest dlugie na jakies 6 cm i grube na 2.5 cm.
Sa tez smazone tarantule. Dziewczynki ktore je sprzedaja bardzo chca zebym kupila choc jedna. Probuje nawiazac z nimi jakas rozmowe. Pytam, skad biora taka ilosc pajakow, na co one ze smiechem mowia, ze one same przychodza. Jakby na potwierdzenie ze maja jeszcze duzo, pokazuja mi zawartosc wiader na ktorych siedza: ruszajaca sie mase zywych pajakow. Jako ze nie daje sie namowic zeby wziac je do reki, same to robia bez ociagania demonstrujac okazale bestie (za jedyne 1000 rieli :-( ).

Wczesnym popoludniem docieramy do Phnom Pehn. Nasz hotelik jest dokladnie naprzeciwko Muzeum Ludobojstwa Tuol Sleng, ktore niegdys miescilo cieszace sie zla slawa "S-21", najwieksze z wiezien z czasow rezimu Pol Pota; miejsce kazni i tortur osob uznanych za przeciwnikow rewolucji Czerwonych Khmerow. Stad, po srednio paromiesiecznej gehennie, ledwie zywych nieszczesnikow wywozono na tzw. pola smierci w wiadomym celu; z ok. 10000 wiezniow (w tym dzieci nawet 4-5-letnie) udalo sie przezyc zaledwie 7 osobom. Specjalnie wybralismy to miejsce zeby jeszcze dzisiaj zdazyc wszystko obejrzec, bo na Phnom Pehn mamy tylko dwa dni a poza tym jest tu slynaca z dobrego gotowania knajpka.
Zwiedzamy do zmroku. Gdy docieramy do ostatniej sali ciemnosci nie pozwalaja nam juz nic przeczytac - w muzeum nie ma swiatla. Jestesmy wykonczeni tym miejscem - zbrodnia, ktorej tu dokonano przekracza granice rozumienia.

Nazajutrz jedziemy tuk-tukiem do znajdujacych sie 15 km od Phnom Penh pol smierci - jednego z trzystu podobnych miejsc w Kambodzy. Jako ze niewiele tu informacji dla zwiedzajacych, decydujemy sie wziac przewodnika, mlodego kambodzanskieqo chlopaka, ktory oprowadza za "co laska", a wlada swietnym angielskim.

Niewiele wlasciwie tu "zwiedzania". Po zobaczeniu miejsca-kaplicy, gdzie spietrzono wydobyte z masowych grobow czaszki i pozostalosci ubran, ostroznie krazymy pomiedzy olbrzymimi dolami - masowymi grobami. Wydobyto z nich "z grubsza" co wieksze szczatki, ale mnostwo kosci i strzepow ubran wciaz wala sie dookola. Nie probuje sie nawet tego wszystkiego wydobyc i nalezycie pochowac, a co tu nawet wspominac o identyfikacji. Rzad Kambodzy nie planuje dalszych ekshumacji, ktore zawsze sie wiaza ze znacznymi kosztami. Podczas pory deszczowej coraz to nowe szczatki wygladaja z ziemi. Szacuje sie ze wiele okolicznych pol moze skrywac dalsze cmentarzyska, ale nikt nie poswieca czasu na ich odsloniecie. Posrod grobow wciaz stoi drzewo, na ktorym wieszano megafon. Ogluszajacy ryk rewolucyjnych piesni tlumil jeki ofiar, czesto jeszcze zywcem wtracanych na stosy juz rozkladajacych sie trupow. Rzadko strzelano do ofiar, bo amunicja byla zbyt cenna a ponadto strzaly powodowalyby niepotrzebny halas. Uzywano zwyklych narzedzi gospodarczych albo podobnego do pily palmowego konara, ktorym podcinano gardla ofliar.

Jest tu dol, w ktorym znalezliono szczatki malutkich dzieci, wszystkie z potrzaskanymi czaszkami. Podobno kora drzewa na skraju tego dolu przesiaknieta jest krwia z roztrzaskanych czaszek.

Ostroznie stawiamy kroki na sciezkach, zeby nie deptac po sterczacych z ziemi bialych kosciach. Gdzieniegdzie kury grzebia w ziemi, za plotem w rzece chlopcy lowia ryby i pasa krowy, male dziewczynki bawia sie albo usuwaja sobie nawzajem wszy...

Zbrodnia ta popelniona zostala w wielkim wymiarze rekami nastolatkow i dzieci, ktore zasilaly szeregi Czerwonych Kmerow. Te, co wtedy mialy 10-15 lat, dzis maja lat 40-50 i zyja tu gdzies w tym kraju, czesto piastuja panstwowe stanowiska, podobno czesto nie zaluja swoich czynow, bo przeciez bedac wtedy dziecmi niewiele rozumialy i nie byly za nie odpowiedzialne...

poniedziałek, 6 lipca 2009

Dni 35-39 - Kambodza

Angkor Wat to najczesciej uzywana nazwa kompleksu ruin. Pochodza one z okresu swietnosci poteznego imperium Kmerow, najstarsze z ok. VIII w. n.e., ostatnie z okolic XIII w. Sa rozrzucone na terenie o wielkosci mniej wiecej calego Wroclawia, poprzedzielane dzungla, polami uprawnymi i wioskami. Zajelo nam trzy dni aby choc troche zglebic wspanialosci tego miejsca.

Scisle rzecz biorac, nazwa dotyczy najwiekszej swiatyni z calej grupy obiektow w okolicach Siem Reap.

Budzimy sie rano, troche pozniej niz planowalismy bo ok 6.00. Plan byl taki, ze jedziemy do Ankor Wat na wschod slonca, bo "tak tu trzeba", ale niebo zasnute chmurami, wiec my spowrotem w kimono. Okolo osmej, juz wyspani, wypozyczamy rowery (Grzes ma troche przykurczone kolana jakby mial rower mlodszego kambodzanskiego brata) i wyruszamy w kierunku ruin. Ja robie przed hotelem troche zamieszania, bo nagle czuje ze cos ciezkiego laduje mi na czapce. Podnosze wzrok i widze tylko jakis cienki, szary ogon majtajacy na wysokosci mojej twarzy. Reszte, najprawdopodobniej jaszczurke, na szczescie zakrywa daszek czapki. Na wszelki wypadek krzycze co sil w plucach. "Lady, lady - no problem" - hotelowe chlopaki maja niezly ubaw, ale z powaga przychodza mi na ratunek.

Jakos manewrujemy wsrod tuk-tukow i calego innego towarzystwa - nadjezdzaja z kazdej strony, wlaczaja sie do ruchu nie patrzac, cale rodziny, scinaja zakrety, cztery, piec osob na jednej motorynce, dwie osoby i dwie swinie na jednej motorynce, kierowca i ze dwadziescia zywych, dyndajacych na poprzecznie przewieszonym przez ramie dragu kaczek na jednej motorynce, facet i olbrzymia klatka z prosiakami na jednej motorynce, piecdziesiat kanistrow z benzyna na jednej motorynce - jak oni to robia? I jeszcze do nas machaja! A mysmy nie wiedzieli o co chodzi jak nas we dwojke z plecakami jakis facet chcial podwiezc taka sama motorynka. Przeciez sie da! Nastepnym razem sprobujemy :-)

Wreszcie wjazd do Angkor - troche bardziej cywilizowany niz myslelismy, zamiast dzungli jakiej oczekiwalismy, porzadne budki z biletami i szeroka, asfaltowa droga do swiatyn.

Jak mozna sie bylo spodziewac, jak na atrakcje tego kalibru (Angkor Wat uwazany jest przez niektorych za jeden z cudow swiata), miejsce jest nieslychanie turystyczne. Jako ze nie jest to pelnia sezonu turystycznego, ktory przypada tu na pore sucha (europejska zima), sprzedajacy maja zdecydowana przewage nad kupujacymi. Parkujemy rowery oganiajac sie od chmary dzieci probujacych nam sprzedac wode, widokowki, bransoletki, przewodniki... Wszystkie mowia po angielsku, wszystkie walcza o klienta jak stare przekupki. Turysci oganiaja sie od nich jak moga i probuja nie nawiazywac rozmowy, bo to jak polkniecie przynety. Tez znieczulamy sie na wpolczucie - nie mozna od wszystkich kupic wody do picia.
Jak sie potem okazuje, rozmowa zawsze podaza wg tego samego schematu (po angielsku):
-Hello Sir, do you wanna buy some water/guidebook/postcards...?
-No thanks.
-But you don't have water/guidebook/postcards...
-Yes, we already have water/a guidebook/postcards. Thank you!
-But I have cold, your water not cold/I have different guidebook/postcards.
-No thanks, maybe later...
-OK you buy from me when you come back, OK? What's your name?
-BiG
-My name X, make sure you buy my water/guidebook/postcards when you come back... Sir, will you remember to buy from X?...

Tej rozmowie dodaje pewnego uroku to, ze sprzedajacy sa szescio-dziesieciolatkami, a dzieci kambodzanskie naprawde potrafia byc sliczne. Do tego naprawde pieknie mowia po angielsku (choc znajomosc jezyka czesto sie na tych paru zdaniach konczy). W jednym z miejsc slyszymy "where you from" i kiedy mowimy ze z Polski, dziewczynka mowi pieknie "dzien dobry"!

Oczywiscie kulisy tego calego procederu sa bardzo smutne - dzieci zamiast chodzic do szkoly - pracuja. Podobno w Kambodzy mniej niz polowa dzieci konczy podstawowke.

Ogladanie zaczynamy od najwiekszej na swiecie swiatyni, liczacej ponad 80 ha Angkor Wat. XII-wieczne ruiny otacza fosa, w ktorej kiedys ponoc byly krokodyle. Teraz kambodzanskie dzieci popisuja sie tu skokami do wody. Nad nami goruje piec wiez swiatyni poswieconej hinduskiemu bogowi Wisznu, ktorego podobizny, wraz z niezliczonymi scenami z hinduskiej mitologii, zdobia sciany swiatyni, siedziby khmerskich kroli od IX do XV wieku (kiedy to Angkor zostal zajety przez Tajow). Slonce delikatnie podkresla piaskowcowe reliefy i ornamenty, otaczaja nas podobizny dziesiatkow bostw - kiedys przywilej ich ogladania mieli tylko kaplani. Wierni musieli gromadzic sie na zewnatrz - nie tak jak w chrzescijanskich budowlach sakralnych. Umieszczone centralnie w swiatyniach posagi Buddy otacza mgielka dymu z kadzidel - tu i owdzie przemyka mnich w szafranowym stroju.

Chyba mamy szczescie, bo nie ma zbyt wielu turystow, przestraszyli sie deszczowej pory...

Jedziemy dalej do innych swiatyn, szczesliwi ze mamy rowery, ktore daja nam niesamowita swobode zatrzymywania sie gdzie chcemy i wjezdzania do mniej lub bardziej uczeszczanych zakamarkow. Dalej Phnom Bakheng, potem Angkor Thom - ruiny calego miasta na planie kwadratu o boku 3.5km, otoczone fosa o szerokosci 100m. Centralnie umieszczona XII/XIII-wieczna swiatynia Bayon, wyroznia sie wiezami ozdobionymi plaskorzezbami gigantycznych glow, ktore patrza w cztery strony swiata i, jak wierza archeologowie, przedstawiaja twarz krola Jayavarmana VII. Kazda twarz wienczy kwiat lotosu - symbol oswiecenia. Glowy - olbrzymy otacza 51 mniejszych wiez (jesli wierzyc przewodnikom - nie liczylilismy) a kazda z nich znowu spoglada w cztery strony swiata. Podobno jest tu tych twarzy ponad dwa tysiace, kazda troche inna: zamyslone, usmiechniete, smutne, wykrzywione grymasem, niektore niekompletne, w niektorych kamienne elementy troche sie poprzesuwaly nadajac im groteskowy wyglad.

Biegamy z aparatami jak opetani chyba przez pare godzin. Slonce juz nieco nizej, cienie sie wydluzaja, twarze patrza coraz bardziej zlowrogo. Ciagle mamy niedosyt... Czegos nam brakuje, bo oczekiwalismy romantycznych ruin zatopionych w dzikiej dzungli, a tu wszystko calkiem ladnie oczyszczone. Chyba zbiera sie na burze ("chyba nawet na pewno"). Wiemy, ze powinnismy juz wracac, mamy za soba jakies 15 km w upale i na chinskich rowerach (mamy nadzieje ze sa rzeczy, ktore Chinczycy robia lepiej; niech Budda ma ich w swojej opiece), jestesmy mokrzy od potu, wszyscy juz jada z powrotem, ale my jeszcze idziemy w jedno miejsce - do Tha Prohm - jedynej swiatyni, ktorej czule rece konserwatorow nie wyczyscily jeszcze z lian, korzeni i pnaczy. Grzes wzdycha na samo wspomnienie nazwy tej swiatyni, a moze sobie wyobraza, ze spotka Lare Croft. Ja w czasie ogladania Tomb Raiderze zasnelam wiec nie wiem czego oczekiwac... (a propos Lary - w Siem Reap jest Red Piano bar w ktorym Angelina Jolie podobno lubila przesiadywac w trakcie krecenia zdjec; zostawila po sobie pare zdjec i drink, ktory stal sie drinkiem firmowym).

Wreszcie docieramy. Nastroj jest niesamowity, ruiny poprzerastane korzeniami drzew. Nie ma juz zywej duszy. Cykady zaczely juz swoj wieczorny spiew. Ci, co spali w puszczy wiedza, jaki to przerazajacy halas. Nie bardzo umiem to opisac. Dziesiatki razy probowalismy sie zastanawiac do czego moznaby ten halas przyrownac. Dla mnie jest najblizszy cieciu pila jakichs olbrzymich kamiennych glazow: nieustajacy, ogluszajacy, metaliczny... Zbiera sie na burze i w drodze powrotnej jest mokro (i ciemno).

Wokol ruin spedzamy jeszcze dwa dni. "Zaliczamy" Prasat Kravan, Banteay Kdei, Pre Rup, East Mebon z kamiennymi sloniami i Preah Khan-rownie niesamowita jak Tha Prohm. Wszystkie sa troche inne, pochodza z roznych okresow i roznym sluzyly celom - swiatynie, palace, klasztory itd.

Aby dopelnic satysfakcji jedziemy nad jezioro Tonle Sap, podobno najwieksze jezioro Azji, i ogladamy wioske rybacka u ujscia rzeki. Jest tu szkola, kosciol rzym.-kat.(!) sklepy i restauracja z farma krokodyli. Wszystkie domy sa na palach po obu stronach ruchliwej arterii.

środa, 1 lipca 2009

Dzien 34 - Tajlandia/Kambodza

Bangkoku mamy juz serdecznie dosc wiec nie ma co, tylko pchamy sie dalej - kurs Cambodia. Pomni przestrog o wywindowanych cenach za przejazd autobusem, robimy dosc gruntowne rozeznanie, ale najnizsza cena jaka udaje sie nam uzyskac to 850 bahtow za osobe. Hmm - mafia opanowala nawet oficjalna informacje turystyczna. Postanawiamy jechac pociagiem za 48 bahtow od osoby - o nie, nie damy tym naciagaczom zarobic!

O 5 rano (przesliczny swit) stawiamy sie na dworcu i kupujemy dwa bilety klasy trzeciej!!! (tylko taka istnieje). Udaje nam sie usiasc w przedziale, ktorego polowa to chyba pozostalosc klasy pierwszej - kilka wygodnych wielkich foteli. Pozostala czesc siedzen to drewniane lawki. Jedziemy tak sobie spokojnie wsrod pol ryzowych, plantacji bananow, podmoklych poletek lotosu i malych wiosek. Wszystkie okna pociagu sa na stale otwarte dla wentylacji... no i dlatego ze nie da sie ich zamknac tak wiec troche urywa nam glowy, ale to i tak lepsze niz upal, do ktorego ciagle nie do konca przywyklismy (no i latwo robic zdjecia).









Delektujemy sie kazda chwila tej na razie latwej podrozy, bo wiemy co nas dalej czeka. Jestesmy nastawieni na najgorsze. Droga z Poipet (na tajskiej granicy) do odleglego o ok. 100 km Siem Reap, naszego dzisiejszego celu, ma bardzo zla slawe - slynie z dziur i blota. A deszcz troche popaduje... Oj, nasluchalismy sie ostrzezen! To wlasnie tu Sonia z Athula po 26 tys. km przejechanych motorem przez Europe i Azje pozegnali sie z opona (z ktorej wylazly druty); to tu Agnieszka z Robertem utkneli i zostali zagonieni do pchania auta, sami po pas w blocie.

Wreszcie docieramy do koncowej stacji kolei. Stad trzeba podjechac do granicy i - o zgrozo - najlepszym srodkiem transportu wydaje sie byc tuk tuk. Od razu lapanka: "Sir, madam! Tuk tuk?? Tuk tuk? Tuk tuk?? Tuk tuk? Tuk tuk?? Tuk tuk?........ Od jakiegos czasu chcemy sobie sprawic koszulki z napisem "NO TUK TUK, NO TAXI", ale tu to by sie bardziej przydala taka z "Fuck Off". Wreszcie "zatuktukowuja" nas na smierc i po krotkich negocjacjach o cene tuktukamy do granicy. Tu w miare gladko. Nasza e-visa (Thumbs up for Cambodia !!!) o dziwo dziala i po odstaniu swojego w kolejce wreszcie mozemy przekroczyc granice. Wszystko to trwa wieki, bo pan na granicy ma do wszystkiego inna pieczatke. Pierwszy - ciach! Lipca - ciach! 200 - ciach! 9 - ciach! prawo wjazdu - ciach! przybija nam chyba z pietnascie pieczatek! Ciach! Ciach! Ciach! Ciach! Ciach! Ciach! Ciach! Ciaaaaaach! To samo drugi raz na wizie!

Juz w kolejce "opiekuja"sie nami jacys nadzwyczaj mili urzednicy. A to podaja dlugopis, a to zagaduja, a to pare wskazowek jak wypelnic formularz o stanie zdrowia... Mierza nam temperature. Staram sie nie myslec w ilu uszach ten termometr sie juz zaglebial, zasadach higieny i tym podobnych blahostkach... Juz mielismy termometry w uszach w Malezji, w Tajlandii, przezyjemy i kambodzanskie. A swoja droga to one zawsze pokazuja inne temperatury po roznych stronach granicy...

Gdy tylko przechodzimy na druga strone od razu rozpoznajemy naszych kolejkowych "opiekunow" w tlumie tuktukowcow, taksowkarzy i wszelkiego typu naganiaczy. Znowu brakuje nam tej koszulki... :-) Kaza nam czekac na darmowy autobus, ktory ma nas rzekomo dowiezc na przystanek panstwowego autobusu. Juz tu grzecznie czeka caly tlum turystow. Wiedzeni poufnymi informacjami, ktore mamy ze strony internetowej Lonely Planet mowimy, ze nie chcemy zadnego darmowego autobusu, i zdecydowanym krokiem wymijamy to cale zamieszanie. Nasi opiekunowie, wyraznie podenerwowani, machaja cos rekami: "Free bus!", '"Sir, lady, lady", "Free bus!", upieraja sie, ze mamy jechac tym cholernym autobusem z turystami na miejsce przesiadki. My uparcie swoje - maszerujemy jedyna glowna droga wsrod obladowanych do obledu tuk-tukow, ludzkich tragarzy, wozow ciagnionych przez dzieci, kobiet dzwigajacych warzywa, mieso, gory przeroznego towaru. Nasi "opiekunowie" podazaja za nami na motorku. My piechotka, oni na motorze suna obok jakis metr za nami, na wyciagniecie reki. Teraz chca nas wyslac taksowka: "gdzie idziecie? Sir, lady?Taxi $35 - sir, lady, taxi, taxi, $35, taxi, taxi......
Widzimy ze po drugiej stronie ulicy sunie w naszym tepie taksowka, gotowa podjechac na jedno skiniecie tych na motorze. Probujemy ich zgubic - wchodzimy do banku. Wychodzimy - oni na nas czekaja. Suna obok nas i co mniej wiecej 30 sekund wrzeszcza nam do ucha "Taxi $35, taxi, taxi" Taksowka jedzie tuz za nami. Ta zabawa trwa przez jakies dwa kilometry - dwa kilometry zwawego marszu w 40-stopniowym zarze i kurzu. W koncu wybawienie samo przychodzi. Wola nas ktos - to dwojka Francuzow, ktorzy jechali wczesniej z nami pociagiem. Mowia, ze turystyczny autobus, ktorego uniknelismy wywiozl ich paredziesiat metrow dalej, skad nie bylo zadnego innego transportu, tylko jakis dziwny "pseudopanstwowy" autobus za $10 od osoby, wiec tez z tej turystycznej lapanki uciekli. Bierzemy razem taksowke - inna niz ta, co za nami wciaz jedzie - i negocjujemy $5 od osoby; ostatecznie calkiem niezle :).

Taksowka to nie byle jaki zdezelowany rzech, wszystkie taksowki tutaj to Toyoty Camry (OK, 15-20-letnie :-)); klimatyzowane, przynajmniej daja jakies pozory luksusu.

I tu juz koniec tej historii - zadnego "hardcoru" nie ma, bo wlasnie oddali do uzytku nowa, piekna droge - bez wybojow, bez dziur, bez niespodzianek. Monotonie podrozy przerywa tylko poprawianie tasmy klejacej, ktora przytrzymuje szybe, zeby sie nie otwierala...