Zegnamy sie z przemila obsluga hotelu i ruszamy do Phnom Penh. Podroz wygodnym autokarem trzyma w napieciu jak dobry horror. Wszelkie znane nam reguly ruchu drogowego w tym kraju nie obowiazuja lub podlegaja bardzo luznym interpretacjom. Gluchniemy od ciaglego niemal ryku klaksonu. Nasz autobus wyprzedzanie motorowerow, motorynek, moto-rykszy, innych autobusow, jak rowniez omijanie psow spiacych na srodku jezdni, krow, bawolow i zablakanych parolatkow przeprowadza jak popadnie - pod gorke, na zakrecie, i oczywiscie obowiazkowo na pelnym gazie. Jako ze mniej wiecej kazdy uzytkownik szosy stosuje podobne zasady, jezy nam sie wlos i wkrotce przestajemy sie tym martwic, w mysl zasady ze nie warto sie przejmowac sprawami na ktore nie mamy wplywu :-)
mijamy zatloczone i tetniace zyciem wioski, w ktorych nasz autobus przymusowo zwalnia na buzujacej od wszelkich aktywnosci drodze. Dzieci w bialo-granatowych mundurkach ida do szkoly, kobiety sprzedaja warzywa owoce i suszone ryby w przydroznych budkach, w przydroznych jadlodajniach ludzie szufluja poranna zupe.
Dookola mozaika pol ryzowych: niektore jaskrawozielone, niektore bardziej podmokle odbijaja blekitne niebo.
Na polach szare, matowe od zaschnietego blota bawoly, ciezkie i nieruchome jak gdyby ta blotna skorupa uniemozliwiala im ruchy.
Domy na wysokich palach daja upragniony cien i to wlasnie pod nimi bawia sie albo spia dzieci albo wyleguja sie psy. To dopiero poczatek pory deszczowej, tak wiec tylko gdzieniegdzie woda przepedzila wszelkie aktywnosci na wyzszy poziom.
Jeszcze w Siem Reap zaopatrzylismy sie w ksiazki o rezimie Pol Pota. Nie mozemy sie oderwac od lektury. Lzy leja mi sie strumieniami, tak poruszajaca jest historia Loung Ung (angielski tytul: "First They Killed My Father"), ktora doswiadczyla glodu, cierpienia, ciezkiej, katorzniczej pracy, oraz byla swiadkiem smierci rodzicow, dwojki rodzenstwa oraz setek innych niewinnych ludzi.
Zatrzymujemy sie przy wiosce, w samym srodku malego warzywnego targu. Podobnie jak w miescie, i tu obskakuja nas dzieci probujac nam sprzedac owoce: male slodkie banany wielkosci duzego kciuka, obrane ananasy, mango, rambutany, mangustiny (ktore okrzyknelismy owocem roku), owoce lotosu i wiele wiele innych, ktorych nigdy wczesniej nie widzielismy. Malutka dziewczynka, ktora sprzedaje banany rozbawia nas do lez, kiedy podchodzi do Grzeska i mowi: "Hello Mr handsome (hej, przystojniaczku), kupisz ode mnie banany?"
Okolica chyba musi obfitowac we wszelkiego rodzaju robactwo, bo "insekciane" przekaski dostepne sa w wielkim wyborze. Oprocz wielkich, smazonych konikow polnych, ktore maja ze cztery centymetry dlugosci, z poltora szerokosci, i okazale odnoza :-), mozna tez kupic cos, co wyglada jak olbrzymie smazone cykady, ma lsniace, chitynowe skrzydla, jest dlugie na jakies 6 cm i grube na 2.5 cm.
Sa tez smazone tarantule. Dziewczynki ktore je sprzedaja bardzo chca zebym kupila choc jedna. Probuje nawiazac z nimi jakas rozmowe. Pytam, skad biora taka ilosc pajakow, na co one ze smiechem mowia, ze one same przychodza. Jakby na potwierdzenie ze maja jeszcze duzo, pokazuja mi zawartosc wiader na ktorych siedza: ruszajaca sie mase zywych pajakow. Jako ze nie daje sie namowic zeby wziac je do reki, same to robia bez ociagania demonstrujac okazale bestie (za jedyne 1000 rieli :-( ).
Wczesnym popoludniem docieramy do Phnom Pehn. Nasz hotelik jest dokladnie naprzeciwko Muzeum Ludobojstwa Tuol Sleng, ktore niegdys miescilo cieszace sie zla slawa "S-21", najwieksze z wiezien z czasow rezimu Pol Pota; miejsce kazni i tortur osob uznanych za przeciwnikow rewolucji Czerwonych Khmerow. Stad, po srednio paromiesiecznej gehennie, ledwie zywych nieszczesnikow wywozono na tzw. pola smierci w wiadomym celu; z ok. 10000 wiezniow (w tym dzieci nawet 4-5-letnie) udalo sie przezyc zaledwie 7 osobom. Specjalnie wybralismy to miejsce zeby jeszcze dzisiaj zdazyc wszystko obejrzec, bo na Phnom Pehn mamy tylko dwa dni a poza tym jest tu slynaca z dobrego gotowania knajpka.
Zwiedzamy do zmroku. Gdy docieramy do ostatniej sali ciemnosci nie pozwalaja nam juz nic przeczytac - w muzeum nie ma swiatla. Jestesmy wykonczeni tym miejscem - zbrodnia, ktorej tu dokonano przekracza granice rozumienia.
Nazajutrz jedziemy tuk-tukiem do znajdujacych sie 15 km od Phnom Penh pol smierci - jednego z trzystu podobnych miejsc w Kambodzy. Jako ze niewiele tu informacji dla zwiedzajacych, decydujemy sie wziac przewodnika, mlodego kambodzanskieqo chlopaka, ktory oprowadza za "co laska", a wlada swietnym angielskim.
Niewiele wlasciwie tu "zwiedzania". Po zobaczeniu miejsca-kaplicy, gdzie spietrzono wydobyte z masowych grobow czaszki i pozostalosci ubran, ostroznie krazymy pomiedzy olbrzymimi dolami - masowymi grobami. Wydobyto z nich "z grubsza" co wieksze szczatki, ale mnostwo kosci i strzepow ubran wciaz wala sie dookola. Nie probuje sie nawet tego wszystkiego wydobyc i nalezycie pochowac, a co tu nawet wspominac o identyfikacji. Rzad Kambodzy nie planuje dalszych ekshumacji, ktore zawsze sie wiaza ze znacznymi kosztami. Podczas pory deszczowej coraz to nowe szczatki wygladaja z ziemi. Szacuje sie ze wiele okolicznych pol moze skrywac dalsze cmentarzyska, ale nikt nie poswieca czasu na ich odsloniecie. Posrod grobow wciaz stoi drzewo, na ktorym wieszano megafon. Ogluszajacy ryk rewolucyjnych piesni tlumil jeki ofiar, czesto jeszcze zywcem wtracanych na stosy juz rozkladajacych sie trupow. Rzadko strzelano do ofiar, bo amunicja byla zbyt cenna a ponadto strzaly powodowalyby niepotrzebny halas. Uzywano zwyklych narzedzi gospodarczych albo podobnego do pily palmowego konara, ktorym podcinano gardla ofliar.
Jest tu dol, w ktorym znalezliono szczatki malutkich dzieci, wszystkie z potrzaskanymi czaszkami. Podobno kora drzewa na skraju tego dolu przesiaknieta jest krwia z roztrzaskanych czaszek.
Ostroznie stawiamy kroki na sciezkach, zeby nie deptac po sterczacych z ziemi bialych kosciach. Gdzieniegdzie kury grzebia w ziemi, za plotem w rzece chlopcy lowia ryby i pasa krowy, male dziewczynki bawia sie albo usuwaja sobie nawzajem wszy...
Zbrodnia ta popelniona zostala w wielkim wymiarze rekami nastolatkow i dzieci, ktore zasilaly szeregi Czerwonych Kmerow. Te, co wtedy mialy 10-15 lat, dzis maja lat 40-50 i zyja tu gdzies w tym kraju, czesto piastuja panstwowe stanowiska, podobno czesto nie zaluja swoich czynow, bo przeciez bedac wtedy dziecmi niewiele rozumialy i nie byly za nie odpowiedzialne...
środa, 8 lipca 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz