środa, 1 lipca 2009

Dzien 34 - Tajlandia/Kambodza

Bangkoku mamy juz serdecznie dosc wiec nie ma co, tylko pchamy sie dalej - kurs Cambodia. Pomni przestrog o wywindowanych cenach za przejazd autobusem, robimy dosc gruntowne rozeznanie, ale najnizsza cena jaka udaje sie nam uzyskac to 850 bahtow za osobe. Hmm - mafia opanowala nawet oficjalna informacje turystyczna. Postanawiamy jechac pociagiem za 48 bahtow od osoby - o nie, nie damy tym naciagaczom zarobic!

O 5 rano (przesliczny swit) stawiamy sie na dworcu i kupujemy dwa bilety klasy trzeciej!!! (tylko taka istnieje). Udaje nam sie usiasc w przedziale, ktorego polowa to chyba pozostalosc klasy pierwszej - kilka wygodnych wielkich foteli. Pozostala czesc siedzen to drewniane lawki. Jedziemy tak sobie spokojnie wsrod pol ryzowych, plantacji bananow, podmoklych poletek lotosu i malych wiosek. Wszystkie okna pociagu sa na stale otwarte dla wentylacji... no i dlatego ze nie da sie ich zamknac tak wiec troche urywa nam glowy, ale to i tak lepsze niz upal, do ktorego ciagle nie do konca przywyklismy (no i latwo robic zdjecia).









Delektujemy sie kazda chwila tej na razie latwej podrozy, bo wiemy co nas dalej czeka. Jestesmy nastawieni na najgorsze. Droga z Poipet (na tajskiej granicy) do odleglego o ok. 100 km Siem Reap, naszego dzisiejszego celu, ma bardzo zla slawe - slynie z dziur i blota. A deszcz troche popaduje... Oj, nasluchalismy sie ostrzezen! To wlasnie tu Sonia z Athula po 26 tys. km przejechanych motorem przez Europe i Azje pozegnali sie z opona (z ktorej wylazly druty); to tu Agnieszka z Robertem utkneli i zostali zagonieni do pchania auta, sami po pas w blocie.

Wreszcie docieramy do koncowej stacji kolei. Stad trzeba podjechac do granicy i - o zgrozo - najlepszym srodkiem transportu wydaje sie byc tuk tuk. Od razu lapanka: "Sir, madam! Tuk tuk?? Tuk tuk? Tuk tuk?? Tuk tuk? Tuk tuk?? Tuk tuk?........ Od jakiegos czasu chcemy sobie sprawic koszulki z napisem "NO TUK TUK, NO TAXI", ale tu to by sie bardziej przydala taka z "Fuck Off". Wreszcie "zatuktukowuja" nas na smierc i po krotkich negocjacjach o cene tuktukamy do granicy. Tu w miare gladko. Nasza e-visa (Thumbs up for Cambodia !!!) o dziwo dziala i po odstaniu swojego w kolejce wreszcie mozemy przekroczyc granice. Wszystko to trwa wieki, bo pan na granicy ma do wszystkiego inna pieczatke. Pierwszy - ciach! Lipca - ciach! 200 - ciach! 9 - ciach! prawo wjazdu - ciach! przybija nam chyba z pietnascie pieczatek! Ciach! Ciach! Ciach! Ciach! Ciach! Ciach! Ciach! Ciaaaaaach! To samo drugi raz na wizie!

Juz w kolejce "opiekuja"sie nami jacys nadzwyczaj mili urzednicy. A to podaja dlugopis, a to zagaduja, a to pare wskazowek jak wypelnic formularz o stanie zdrowia... Mierza nam temperature. Staram sie nie myslec w ilu uszach ten termometr sie juz zaglebial, zasadach higieny i tym podobnych blahostkach... Juz mielismy termometry w uszach w Malezji, w Tajlandii, przezyjemy i kambodzanskie. A swoja droga to one zawsze pokazuja inne temperatury po roznych stronach granicy...

Gdy tylko przechodzimy na druga strone od razu rozpoznajemy naszych kolejkowych "opiekunow" w tlumie tuktukowcow, taksowkarzy i wszelkiego typu naganiaczy. Znowu brakuje nam tej koszulki... :-) Kaza nam czekac na darmowy autobus, ktory ma nas rzekomo dowiezc na przystanek panstwowego autobusu. Juz tu grzecznie czeka caly tlum turystow. Wiedzeni poufnymi informacjami, ktore mamy ze strony internetowej Lonely Planet mowimy, ze nie chcemy zadnego darmowego autobusu, i zdecydowanym krokiem wymijamy to cale zamieszanie. Nasi opiekunowie, wyraznie podenerwowani, machaja cos rekami: "Free bus!", '"Sir, lady, lady", "Free bus!", upieraja sie, ze mamy jechac tym cholernym autobusem z turystami na miejsce przesiadki. My uparcie swoje - maszerujemy jedyna glowna droga wsrod obladowanych do obledu tuk-tukow, ludzkich tragarzy, wozow ciagnionych przez dzieci, kobiet dzwigajacych warzywa, mieso, gory przeroznego towaru. Nasi "opiekunowie" podazaja za nami na motorku. My piechotka, oni na motorze suna obok jakis metr za nami, na wyciagniecie reki. Teraz chca nas wyslac taksowka: "gdzie idziecie? Sir, lady?Taxi $35 - sir, lady, taxi, taxi, $35, taxi, taxi......
Widzimy ze po drugiej stronie ulicy sunie w naszym tepie taksowka, gotowa podjechac na jedno skiniecie tych na motorze. Probujemy ich zgubic - wchodzimy do banku. Wychodzimy - oni na nas czekaja. Suna obok nas i co mniej wiecej 30 sekund wrzeszcza nam do ucha "Taxi $35, taxi, taxi" Taksowka jedzie tuz za nami. Ta zabawa trwa przez jakies dwa kilometry - dwa kilometry zwawego marszu w 40-stopniowym zarze i kurzu. W koncu wybawienie samo przychodzi. Wola nas ktos - to dwojka Francuzow, ktorzy jechali wczesniej z nami pociagiem. Mowia, ze turystyczny autobus, ktorego uniknelismy wywiozl ich paredziesiat metrow dalej, skad nie bylo zadnego innego transportu, tylko jakis dziwny "pseudopanstwowy" autobus za $10 od osoby, wiec tez z tej turystycznej lapanki uciekli. Bierzemy razem taksowke - inna niz ta, co za nami wciaz jedzie - i negocjujemy $5 od osoby; ostatecznie calkiem niezle :).

Taksowka to nie byle jaki zdezelowany rzech, wszystkie taksowki tutaj to Toyoty Camry (OK, 15-20-letnie :-)); klimatyzowane, przynajmniej daja jakies pozory luksusu.

I tu juz koniec tej historii - zadnego "hardcoru" nie ma, bo wlasnie oddali do uzytku nowa, piekna droge - bez wybojow, bez dziur, bez niespodzianek. Monotonie podrozy przerywa tylko poprawianie tasmy klejacej, ktora przytrzymuje szybe, zeby sie nie otwierala...

Brak komentarzy: