pożary lasów na obrzeżach miasta
Żegnamy się z Patagonią bez większych żalów, mamy już dość wiatru i chłodu, jak również noszenia wciąż grubej warstwy odzieży – to w końcu letnia pora na półkuli południowej! Przemieszczamy się o ponad 2 tys. km na północ, do Valparaíso. To 300-tysięczne miasto położone jest na zachód od Santiago nad Pacyfikiem. Niegdyś było ważnym portem na trasie do Peru i dalej, do portów zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Czasy szczególnej świetności przypadły na lata gorączki złota w USA. Jego znaczenie pogorszyły czynniki takie jak otwarcie kolei transkontynentalnej w Stanach, zmierzch żaglowców i ich zastąpienie przez parowce (zatrzymujące się chętniej przy porcie w Concepción ze względu na zaopatrzenie w węgiel), jednak ostatecznym ciosem było otwarcie kanału Panamskiego w latach nastych XX w. Można więc powiedzieć, że Valparaíso najlepsze lata ma za sobą, choć widoczne na każdym kroku ślady nie pozostawiają wątpliwości co do niegdysiejszego splendoru. Położone malowniczo na czterdziestu dwóch wzgórzach formujących półkole, do dziś posiada działające, autentyczne, skrzypiące windy-kolejki linowe z pocz. XX w.
próbka lokalnego talentu graficiarskiego; Valparaíso jest dziś miastem bohemy, barów i artystów
Widoki ze wzgórz zapierają dech w piersiach i hipnotyzują; jednego kierowcę wozu kempingowego nawet tak zahipnotyzowały, że aż zapomniał wdepnąć hamulec i niemal skończył u podnóża jednego ze wzgórz, przez co zatarasował wejście do Muzeum Morskiego, które Alek naprawdę bardzo pragnął odwiedzić:
piątek, 5 lutego 2010
Dni 254-255 - nad brzegami Pacyfiku
środa, 3 lutego 2010
Dzień 253 - spacer z pingwinami nad cieśniną Magellana
Isla Magdalena to jedna z niewielkich wysepek nieopodal Punta Arenas, jedynego osiedla ludzkiego nad cieśniną Magellana przypominającego miasto. Cieśnina w tym miejscu ma jakieś 30 km szerokości, ale bardzo wyraźnie widać po drugiej stronie gołe pustkowia Ziemi Ognistej.
Na wyspę co roku przybywa w celach prokreacyjnych ponad 60 tysięcy par pingwinów magellańskich. Poza nimi na wyspie nie ma nic więcej. Podobno te same pary zawsze powracają do tych samych domków-jamek. Wyraźnie widać dwie „fale” potomstwa – to najmłodsze porośnięte szarym futerkiem i to, które się wykluło już parę miesięcy temu i zdążyło częściowo stracić swój młodzieńczy zarost. Dosyć pokracznie maszerują po lądzie, ale naprawdę pokazują co potrafią w wodzie. Są mniejsze niż się spodziewaliśmy, może 40 cm wysokości na palcach-łapkach. Bardzo towarzyskie stworzenia, potrafią całymi grupkami stać i się nawzajem iskać dziobami… poza tym w ogóle nie boją się człowieka – o ile ludzie nawet w miarę się trzymają wydzielonej sznurkami ścieżki (tylko co poniektórzy, jak to turyści, prawie że całym ciałem się przez nie przewieszają z aparatami próbując znaleźć to perfekcyjne ujęcie), pingwiny traktują cały teren wyspy jako swój i w ogóle się tymi sznurkami nie przejmują.
Jedynym dziełem człowieka na całej wyspie jest stara latarnia morska (obecnie zamieniona na takie sobie muzeum przyrodnicze) – wyspa Magdaleny była dawniej istotna dla nawigacji ze względu na swoje położenie w cieśninie Magellana.
***
W Punta Arenas odwiedzamy bardzo interesujące Muzeum Morskie, gdzie robi na nas wrażenie mapa z naniesionymi pozycjami wraków statków, które niegdyś zostały pokonane przez niemiłosierne żywioły – a były ich całe dziesiątki. Oglądamy też film – relację naocznego świadka-marynarza ostatniego chyba w historii żaglowca, który pływał jako frachtowiec wokół przylądka Horn w latach 30-tych XX wieku; mrożące w żyłach sceny sfilmowane amatorską kamerą – fale o wysokości parunastu metrów! Aby pomyślnie przejść na stronę Pacyfiku należało zachować margines bezpieczeństwa o szerokości 200 mil, całą drogę żeglując pod wiatr, który w tych stronach całymi dniami potrafi wiać z siłą huraganu.
jeden z tych, co miał „szczęście w nieszczęściu” - rozbił się w samym porcie</p>
poniedziałek, 1 lutego 2010
Dni 246-251 - Patagonia c.d.
Z chilijskiego wygwizdowa przemieszczamy się do wygwizdowa argentyńskiego, do El Calafate. El Calafate jest małym, całkowicie nieautentycznym argentyńskim miasteczkiem, którego racją bytu są rzesze turystów pragnących zobaczyć pobliskie lodowce, w tym ten najbardziej spektakularny, Perito Moreno. Oprócz lodowca niewiele tu atrakcji, a my, z uwagi na mimowolne skrócenie naszej misji w Torres del Paine, mamy kilka dodatkowych dni przed odwiedzinami naszej rodziny w postaci Ani i Alka. No nic – nie ma wyjścia, tylko wypróbowywujemy po kolei wszystkie restauracje i układamy nasz prywatny ranking steków wołowych w El Calafate, oraz włóczymy się po okolicy i wpadamy ciągle na tych samych ludzi. Np. na parę z Izraela, którą spotkaliśmy na szlaku w Torres del Paine – też zostali pokonani, na dodatek ona kazała mu przyrzec, że już nie pójdą więcej na żaden trek :-). Poznajemy również bardzo ciekawych ludzi ze Stanów, którzy podróżują już od 14 miesięcy i z którymi przegadujemy długie godziny.
El Calafate położone jest nad malowniczym jeziorem Argentino, na którym można między innymi zobaczyć białe łabędzie z czarnymi szyjami. Pasące się nad wodą konie wszystkie ustawiają się równolegle do siebie, tyłem do wiatru – bardzo komiczny widok. Tak jak w Chile, tu też bez przerwy wieją wiatry... Z nudów odbywamy popołudniową konną przejażdżkę, czy raczej „przespacerkę”, bowiem konie kroczą leniwie i nie dają się rozpędzić ponad stępa (głównie za przyczyną naszych zerowych umiejętności jeździeckich).
Tereny wokół El Calafate to suche stepy. Położone po wschodniej, czyli zawietrznej stronie łańcucha górskiego, nie otrzymują tej ilości opadów, co strona zachodnia, chilijska. Jak już pisaliśmy wcześniej, ogromne ilości opadów przechwytywane są w wyższych partiach Andów, gdzie znajdują się tzw. strefy akumulacji patagońskich lodowców. Ania i Alek w końcu do nas dołączają, spóźnieni o jeden dzień przez nie do końca oczywiste problemy techniczne na lotnisku. Nareszcie możemy kontynuować podróżowanie po tym wymuszonym przestoju w nudnym El Calafate.
***
Perito Moreno ma powierzchnię 250 km2 (1 ½ powierzchni całego Wrocławia) i 30 km długości. Jego źródłem jest to samo Południowe Pole Lodowe, z którego bierze swój początek poprzednio przez nas oglądany lodowiec Grey (dowiadujemy się przy okazji, że owo pole lodowe to trzeci co do wielkości magazyn słodkiej wody na świecie). Lodowiec Perito Moreno to jeden z trzech lodowców w Patagonii, które są w stanie równowagi. Cała masa innych znajduje się w stanie regresji, czyli cofania. Nb. topnienie lodowców w Patagonii jest najintensywniejsze ze wszystkich regionów świata (więc jeśli ktoś chce je zobaczyć, niech czym prędzej to robi, zanim będzie „po ptokach” :-).
Perito Moreno to widok wyjątkowy. Jego czoło to schodząca do jeziora Argentino dramatyczna ściana poszarpanego lodu, wysoka na ponad siedemdziesiąt metrów (to i tak nic, w swoim najgrubszym miejscu lodowiec ma, bagatelka, 170 m!). Co trochę odpadają z niej kawałki lub całe wielkie kawały lodu i z potwornym hukiem wpadają do wody. Stoimy ze dwie godziny i czujemy się jakbyśmy oglądali najlepszy film sensacyjny, tak bardzo nas ten spektakl hipnotyzuje i wciąga. Każdy z nas ma upatrzonych swoich „zawodników” – bryły lodu, którym kibicujemy czekając, że spadną pierwsze. Szczególne emocje budzi „Kukluś” – takim przydomkiem obdarzony ze względu na uderzające podobieństwo do członka Ku Klux Klanu.
Idziemy na spacer po lodzie. Dostajemy raki i zostajemy pouczeni nt. techniki ich używania. Zaglądamy w dramatyczne szczeliny wypełnione kryształowo czystą wodą, które przy załamującym się w lodzie świetle nabierają najgłębszego błękitnego koloru. Na koniec wędrówki… whisky z lodem, oczywiście wykutym prosto z lodowca.
Czasami czoło lodowca styka się z przeciwległym brzegiem jeziora i tworzy tamę. Różnica poziomów wody dochodzi do 30 m, tworzą się więc potworne naprężenia, które co parę lat doprowadzają do spektakularnego przerwania tej naturalnej tamy. Ostatni raz takie wydarzenie miało miejsce w roku 2008 i jeszcze lodowiec nie zdążył odbudować swego czoła, więc nie ma na co czekać, póki co.
***
El Chaltén
Jedziemy na jednodniową wycieczkę do El Chaltén, niepozornego małego miasteczka. Podobno założone zostało przez rząd Argentyny w latach 80-tych aby pokazać Chilijczykom kto tu rządzi, gdyż jest to teren sporny i do tej pory nie podpisano traktatu o przebiegu granicy (możecie sobie zobaczyć na Google Maps – linia graniczna na tym odcinku nie jest narysowana). Jedyną atrakcją El Chaltén są otaczające go dramatyczne szczyty, przede wszystkim Fitz Roy i, znana z filmu “Krzyk Kamienia”, bardzo trudna do zdobycia iglica Cerro Torre. Napawamy się widokami… zdjęć na posterunku parku narodowego. Prawdziwe góry nie okazały się bowiem dla nas łaskawe, schowały się za gęstą warstwą stalowych chmur… Idziemy na parogodzinną wycieczkę; im bliżej wysokich gór tym mocniej wieje i pada. Kolejna patagońska porażka… (po lewej: tak było; po prawej: tak mogło być).