Z chilijskiego wygwizdowa przemieszczamy się do wygwizdowa argentyńskiego, do El Calafate. El Calafate jest małym, całkowicie nieautentycznym argentyńskim miasteczkiem, którego racją bytu są rzesze turystów pragnących zobaczyć pobliskie lodowce, w tym ten najbardziej spektakularny, Perito Moreno. Oprócz lodowca niewiele tu atrakcji, a my, z uwagi na mimowolne skrócenie naszej misji w Torres del Paine, mamy kilka dodatkowych dni przed odwiedzinami naszej rodziny w postaci Ani i Alka. No nic – nie ma wyjścia, tylko wypróbowywujemy po kolei wszystkie restauracje i układamy nasz prywatny ranking steków wołowych w El Calafate, oraz włóczymy się po okolicy i wpadamy ciągle na tych samych ludzi. Np. na parę z Izraela, którą spotkaliśmy na szlaku w Torres del Paine – też zostali pokonani, na dodatek ona kazała mu przyrzec, że już nie pójdą więcej na żaden trek :-). Poznajemy również bardzo ciekawych ludzi ze Stanów, którzy podróżują już od 14 miesięcy i z którymi przegadujemy długie godziny.
El Calafate położone jest nad malowniczym jeziorem Argentino, na którym można między innymi zobaczyć białe łabędzie z czarnymi szyjami. Pasące się nad wodą konie wszystkie ustawiają się równolegle do siebie, tyłem do wiatru – bardzo komiczny widok. Tak jak w Chile, tu też bez przerwy wieją wiatry... Z nudów odbywamy popołudniową konną przejażdżkę, czy raczej „przespacerkę”, bowiem konie kroczą leniwie i nie dają się rozpędzić ponad stępa (głównie za przyczyną naszych zerowych umiejętności jeździeckich).
Tereny wokół El Calafate to suche stepy. Położone po wschodniej, czyli zawietrznej stronie łańcucha górskiego, nie otrzymują tej ilości opadów, co strona zachodnia, chilijska. Jak już pisaliśmy wcześniej, ogromne ilości opadów przechwytywane są w wyższych partiach Andów, gdzie znajdują się tzw. strefy akumulacji patagońskich lodowców. Ania i Alek w końcu do nas dołączają, spóźnieni o jeden dzień przez nie do końca oczywiste problemy techniczne na lotnisku. Nareszcie możemy kontynuować podróżowanie po tym wymuszonym przestoju w nudnym El Calafate.
***
Perito Moreno ma powierzchnię 250 km2 (1 ½ powierzchni całego Wrocławia) i 30 km długości. Jego źródłem jest to samo Południowe Pole Lodowe, z którego bierze swój początek poprzednio przez nas oglądany lodowiec Grey (dowiadujemy się przy okazji, że owo pole lodowe to trzeci co do wielkości magazyn słodkiej wody na świecie). Lodowiec Perito Moreno to jeden z trzech lodowców w Patagonii, które są w stanie równowagi. Cała masa innych znajduje się w stanie regresji, czyli cofania. Nb. topnienie lodowców w Patagonii jest najintensywniejsze ze wszystkich regionów świata (więc jeśli ktoś chce je zobaczyć, niech czym prędzej to robi, zanim będzie „po ptokach” :-).
Perito Moreno to widok wyjątkowy. Jego czoło to schodząca do jeziora Argentino dramatyczna ściana poszarpanego lodu, wysoka na ponad siedemdziesiąt metrów (to i tak nic, w swoim najgrubszym miejscu lodowiec ma, bagatelka, 170 m!). Co trochę odpadają z niej kawałki lub całe wielkie kawały lodu i z potwornym hukiem wpadają do wody. Stoimy ze dwie godziny i czujemy się jakbyśmy oglądali najlepszy film sensacyjny, tak bardzo nas ten spektakl hipnotyzuje i wciąga. Każdy z nas ma upatrzonych swoich „zawodników” – bryły lodu, którym kibicujemy czekając, że spadną pierwsze. Szczególne emocje budzi „Kukluś” – takim przydomkiem obdarzony ze względu na uderzające podobieństwo do członka Ku Klux Klanu.
Idziemy na spacer po lodzie. Dostajemy raki i zostajemy pouczeni nt. techniki ich używania. Zaglądamy w dramatyczne szczeliny wypełnione kryształowo czystą wodą, które przy załamującym się w lodzie świetle nabierają najgłębszego błękitnego koloru. Na koniec wędrówki… whisky z lodem, oczywiście wykutym prosto z lodowca.
Czasami czoło lodowca styka się z przeciwległym brzegiem jeziora i tworzy tamę. Różnica poziomów wody dochodzi do 30 m, tworzą się więc potworne naprężenia, które co parę lat doprowadzają do spektakularnego przerwania tej naturalnej tamy. Ostatni raz takie wydarzenie miało miejsce w roku 2008 i jeszcze lodowiec nie zdążył odbudować swego czoła, więc nie ma na co czekać, póki co.
***
El Chaltén
Jedziemy na jednodniową wycieczkę do El Chaltén, niepozornego małego miasteczka. Podobno założone zostało przez rząd Argentyny w latach 80-tych aby pokazać Chilijczykom kto tu rządzi, gdyż jest to teren sporny i do tej pory nie podpisano traktatu o przebiegu granicy (możecie sobie zobaczyć na Google Maps – linia graniczna na tym odcinku nie jest narysowana). Jedyną atrakcją El Chaltén są otaczające go dramatyczne szczyty, przede wszystkim Fitz Roy i, znana z filmu “Krzyk Kamienia”, bardzo trudna do zdobycia iglica Cerro Torre. Napawamy się widokami… zdjęć na posterunku parku narodowego. Prawdziwe góry nie okazały się bowiem dla nas łaskawe, schowały się za gęstą warstwą stalowych chmur… Idziemy na parogodzinną wycieczkę; im bliżej wysokich gór tym mocniej wieje i pada. Kolejna patagońska porażka… (po lewej: tak było; po prawej: tak mogło być).
poniedziałek, 1 lutego 2010
Dni 246-251 - Patagonia c.d.
Labels:
El Calafate,
El Chaltén
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz