Z żalem opuszczamy Mahahual i jedziemy nocnym autobusem do Palenque, gdzie znajdują się ruiny miasta Majów. I tu znowu rozczarowanie! Tłumy, tłumy, tłumy turystów, niezliczone stragany z „pamiątkami”, które turyści-o zgrozo!-kupują, i zadeptane ruiny, które nie robią na nas niestety jakiegoś specjalnego wrażenia. Nie możemy tu sobie znaleźć miejsca, szukamy kąta dla cichej kontemplacji – bezskutecznie. Tłumy podnieconych turystów fotografujących każdy kamień czy relief. Ewakuujemy się w te pędy do San Cristóbal de las Casas. Jesteśmy tu zaledwie przejazdem, ale jest to miła odmiana od Palenque. Małe, spokojne, kolonialne miasteczko z wąskimi uliczkami i XVI w katedrą, ma wiele uroku. Niezliczone piekarnie, w powietrzu unosi się zapach ciasta i czekolady. Przepyszne... Zaczynamy mieć nadzieję, że może jeszcze znajdziemy Meksyk, który nam się spodoba i... zasmakuje. I z tą nadzieją jedziemy dalej, do Oaxaca.
poniedziałek, 4 stycznia 2010
Dni 222-223 - Palenque. Oblężone ruiny Majów.
sobota, 2 stycznia 2010
Dni 217-221 - Nad morzem Karaibskim. Rafy koralowe i lasy namorzynowe.
Po długich dywagacjach postanawiamy darować sobie północ Meksyku i słynną podróż koleją do Copper Canyon. Boimy się tłumów turystów, jako że sezon świąteczno-noworoczny, a również tego, że nie zostanie nam wystarczająco dużo czasu na zobaczenie dalszych części Meksyku. Zniechęca nas fakt, że jak do tej pory podróżuje nam się tu dość źle. Autobusy są wprawdzie wygodne, ale drogie i jest ich mało. To kolejny po Stanach kraj, gdzie bez samochodu poruszać się trudno. Pozostają autobusy i autostop, na który trzeba mieć zawsze przeznaczone trochę więcej czasu.
Udaje nam się znaleźć w miarę przystępny cenowo lot z San Jose del Cabo do Chetumal na wschodzie Jukatanu. Wiemy, że musimy trzymać się z dala od Cancún, które na pewno nie jest dla nas, ale jednocześnie zobaczyć rafę koralową, i jak się uda to gdzieś tu ponurkować. Jedziemy do Bacalar, gdzie jest piękna słodkowodna laguna, ale okazuje się, że otaczają ją prywatne posiadłości otoczone płotami. Znowu rozczarowanie-nie możemy znaleźć Meksyku autentycznego; ten, który aktualnie zwiedzamy bardzo nas męczy i jest bardziej skomercjalizowany niż się spodziewaliśmy.
Zbliża się Sylwester. Postanawiamy spędzić go w niedalekim Mahahual, położonym nad morzem Karaibskim, jednak gdy tu docieramy sytuacja nie wygląda zachęcająco. Jest wprawdzie cudowne morze i bieluśkie plaże, ale też pomost dla ogromnych amerykańskich statków wycieczkowych; hotele są pełne; jedyne, co zostało, to drogie luksusowe apartamenty. Kierujemy się od razu poza wioskę, gdzie liczymy na większe odludzie i jakieś swojskie miejsce, ale i tu wszystko pozajmowane. Gdy tak wędrujemy z plecakami od hotelu do hotelu, mija nas zdezelowany pick-up z dwoma Meksykanami i psem na „pokładzie”. Nasze oczy na chwilę się spotykają i wymieniamy przyjazne „Hola!”. Wędrujemy dalej, gdy oto dopiero co napotkany pick-up cofa na wstecznym do nas z zapytaniem, czy szukamy noclegu. Po krótkiej rozmowie nie decydujemy się skorzystać z ich oferty, ale dajemy się podwieźć na pace około 6 kilometrów za wioskę, gdzie nad samym morzem para Holendrów prowadzi restaurację oraz ma dwie prymitywne chatki do wynajęcia. Brzmi jak marzenie – tego właśnie szukamy. Po chwili jesteśmy na miejscu - rzeczywiście, okazuje się, że obie chatki są wolne. Justa i Albert, którzy pomimo tego, że restauracja zaczyna działać dopiero wieczorem, robią nam królewskie śniadanie. Z uwagi na nadzwyczaj smaczną kuchnię restauracja okazuje się być najpopularniejszą w okolicy, mimo położenia na zupełnym odludziu; wieczorami zjeżdżają tu całymi rodzinami sąsiedzi-Meksykanie. Poznajemy także kolejną Holenderkę-Selmę, instruktorkę nurkowania, z którą od razu umawiamy się na wypad na rafę koralową (nb. z dotychczasowego doświadczenia wszyscy instruktorzy nurkowania na świecie są albo Holendrami, albo z pochodzenia Holendrami, albo Duńczykami), oraz Boba, pisarza-naukowca z Anglii, który - jaki ten świat mały - spędził trochę czasu we Wrocławiu współpracując z Teatrem Grotowskiego, i z którym szybko się zaprzyjaźniamy. Tak właśnie po paru godzinach mamy już kilkoro znajomych.
I tak oto spędzamy tu trzy dni zamiast jednego, przyglądając się, jak niesamowicie dużo serca i ciężkiej pracy wymaga prowadzenie dobrej knajpy, rozkoszując się zapachem pieczonego codziennie świeżego chleba oraz podziwiając okolicę. A jest co podziwiać. Z jednej strony wąziutki pas plaży i rozbijające się około 200 metrów od brzegu, na rafie koralowej fale, z drugiej strony las namorzynowy, lub to, co z niego zostało po huraganie, jaki miał tu miejsce dwa lata temu (podobno wiatr osiągał prędkość 250km/h). Iście magiczny krajobraz...
poniedziałek, 28 grudnia 2009
Dni 207-216 - Baja California
Amerykanie straszą nas Meksykiem. A że niebezpieczny, a że kradną, a że narkotykowe gangi, a że „banditos”... Granica tu niedaleko, a więc graniczne wieści o ciągłych strzelaninach docierają tu na bieżąco i nie brzmią za ciekawie. Najgorszą sławą cieszy się graniczne miasto Tijuana. Niespecjalnie się tym szczerze mówiąc przejmujemy. Jadąc z Hong Kongu do Chin słyszeliśmy, że jest wielkie prawdopodobieństwo, że nas tam zjedzą, jadąc z Polski na Ukrainę słyszy się, że tam rabują i gwałcą, podobnie pewnie mówią Niemcy o wyjazdach za swoją wschodnią granicę, na tej zasadzie same złe rzeczy mówią Amerykanie o Meksyku. To w pewnym sensie normalne, że boimy się tego, co nowe, obce, nieznane... i biedniejsze.
Nam bardziej zaprząta głowę jak ugryźć ten Meksyk, odległości są tu bowiem tak wielkie. Postanawiamy zacząć jadąc na południe przez półwysep Baja California.
W Tijuanie jedynie spędzamy godzinę, przesiadając się na inny autobus, ale to nam wystarcza, by zauważyć, że po rynsztokach jakoś nie walają się odcięte ludzkie głowy. Po wszystkim tym, co usłyszeliśmy, przyznajemy, że to nam trochę dodaje otuchy.
Ensenada to nasz pierwszy przystanek w Meksyku. Małe, zamerykanizowane miasteczko niedaleko granicy ze Stanami. Co drugi sklep to apteka otwarta siedem dni w tygodniu, 24 godziny na dobę. Klientami są oczywiście Amerykanie, którzy zaopatrują się tu w tanie leki, np. Viagrę. Przystajemy tu tylko na jeden dzień i następnego ranka łapiemy autobus do El Rosario, mniej więcej w 1/3 długości całego półwyspu. Gdy tu docieramy jest już ciemno – odległości olbrzymie. Na dodatek następny autobus na południe jest dopiero o trzeciej po południu następnego dnia. Nie mamy wyjścia, trzeba jechać stopem. Stajemy przy drodze i próbujemy coś złapać, ale większość aut jest maksymalnie załadowana i kierowcy tylko bezradnie rozkładają ręce. Gdy już prawie się poddajemy, zatrzymuje się wielki dżip na blachach z Oregonu. Jadą na święta do Bahia de Los Angeles, gdzie mają wielkie rancho. Zapraszają i nas. Mówią, że będzie 40 osób, więc i dla kolejnych dwóch znajdzie się miejsce. Propozycja jest kusząca, zwłaszcza, że nie mamy za bardzo pomysłu co robić na święta. Po drodze pokazują nam na pustyni jaskinie z archaicznymi malowidłami. Decydujemy jednak, że musimy jechać dalej, musimy realizować plan i dotrzeć jak najszybciej na południe półwyspu. Namawiają nas ponownie, ponadto boją się nas wysadzić na kompletnym rozdrożu, gdzie nie ma dokładnie nic, no i przecież grasują „banditos”. Mimo wszystko wysiadamy.
Cha,cha – rzeczywiście nie ma tu nic, ani bynajmniej „banditos”. Jest wprawdzie buda, która chyba czasem bywa sklepem, ale teraz zabita dechami. Na dodatek nic nie jedzie. Będziemy czekać do skutku, bo prawdę mówiąc nie bardzo mamy inne wyjście. Przemykają z rzadka jakieś samochody, ale nikt się nie zatrzymuje. Nagle, jak w filmie, nadjeżdża wielka osiemnastokołowa ciężarówka. Z tych, co to na widok których oczy nam się śmiały w Stanach. Wielkie, chromowane rury wydechowe, retro reflektory.
Zatrzymuje się o 100 metrów od nas. Niepewnie podbiegamy ze wszystkimi gratami, a jednak czeka na nas. Wdrapujemy się na górę. Grześ obok kierowcy, ja z tyłu szoferki, na legowisku :) kierowcy. Wszystko wydaje się stąd malutkie, daleko widać. Kierowca, Samuel, jedzie dużo dalej niż my potrzebujemy – z chęcią nas zabiera. Jest z zawodu prawnikiem :), ale od kilku lat jeździ ciężarówką na dalekich trasach, bo jego zawód jak mówi bardzo go zmęczył. Kiedyś jeździł w Stanach, teraz w Meksyku, jako, że kierowcy nie mają tu dziennego limitu godzin pracy, co dla niego oznacza pełną wolność. Zastanawiamy się, ile już tak jedzie bez odpoczynku. My zmęczeni pozostajemy na noc w Santa Rosalia po około 500 km wspólnego podróżowania. Ledwie przejechaliśmy połowę długości półwyspu...
Wigilię spędzamy w La Paz, gdzie mieszkamy w hoteliku-sklepie z antykami, a dokładniej rzecz biorąc olbrzymiej graciarni. Czego tu nie ma - stare naczynia, meble, szkielety wielorybów, wypchana małpa, stary wrak samochodu... Są też małe kocięta, których najwyraźniej nie przerażają wybałuszone oczy wypchanej małpy i które szaleją łapiąc jej bezwładnie dyndający ogon.
Atmosfera zupełnie wigilijna :-) 25 stopni w cieniu. W sam raz na uzupełnianie bloga i pisanie świątecznych życzeń. Wieczorem w nadbrzeżnej restauracji łamiemy się tacos zamiast opłatkiem, w rytmie meksykańskiego disco wcinamy wigilijną rybę, a potem idziemy na meksykańską pasterkę.
***
W pierwszy dzień świąt porannym autobusem przyjeżdżamy do Todos Santos na zachodnim wybrzeżu Półwyspu Baja California. Ku naszej rozpaczy wszystko pozamykane. Cóż, pozostaje nam stacja benzynowa i świąteczne śniadanie składające się z mleka i herbatników :).
Postanawiamy spędzić leniwy dzień na plaży. Jest ogromna i puściutka.
Nikt więcej najwyraźniej nie miał ochoty na plażowanie w święta. Słońce trochę przymglone więc nie za gorąco, idealny dzień na spacer po plaży. Na niebie znowu to niesamowite zjawisko jakie obserwowaliśmy już trzykrotnie w czasie naszej podróży - dookoła słońca jest wyraźne, okrągłe halo.
Idziemy na koniec małej zatoki, gdzie zakotwiczona jest niewielka łódź. Siadamy na piasku i zabieramy się za wyciąganie książek, gdy nagle Grześ krzyczy: „Wieloryby”!!! Wprawdzie jesteśmy w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze, ale jakoś nie spodziewaliśmy się oglądać wielorybów z plaży. Rzeczywiście, niedaleko pływa para wielorybów. Ocean jest gładziutki, więc nietrudno je spostrzec. Obserwujemy zatokę przez dłuższy czas podążając wzrokiem za charakterystycznymi slupami wody, które dziś łatwo obserwować na płaskim jak tafla lodu oceanie. Co trochę migają ich czarne cielska, czasem ogony, gdy nurkują. Nareszcie mamy też szczęście zobaczyć jak wyskakują z wody – coś, czego wcześniej nie mieliśmy szczęścia widzieć.
Nagle dzieje się coś dziwnego. Dość blisko brzegu słychać energiczne plaśnięcia o taflę wody. Najpierw myślimy, że to delfiny, ale kształt się nie zgadza. Nabieramy przekonania, ze to musi być jakiś gatunek ptaków, które w ten sposób łowią ryby. Plask, plask, plask – płyną w naszym kierunku wzdłuż brzegu. Czarne kształty wyskakują z wody, po czym na nią energicznie opadają. Po dłuższej chwili, gdy są dokładnie naprzeciw nas, nagle doznajemy olśnienia. Będąc przed kilkoma dniami w księgarni widzieliśmy w jakimś albumie zdjęcie płaszczki-manty w locie, ponad powierzchnią wody. Śmialiśmy się, że pewnie fotograf spędził pół życia czekając na ten widok... Niewiarygodne - przed nami duża grupa płaszczek rytmicznymi skokami przemieszcza się wzdłuż brzegu! Wybijają się energicznie z wody, a potem na nią dość ciężko opadają i znowu się odbijają. Gdy opadają, czasami widać ich białe spody. Widok jest tak przepiękny i tak niespodziewany, że stajemy oniemiali. Nie wiedzieliśmy nawet, ze płaszczki mogą się w ten sposób przemieszczać. Te, z którymi nurkowaliśmy na Hawajach były pełne gracji pod wodą, ale nie podejrzewalibyśmy ich o takie powietrzne akrobacje – to w końcu ogromne i ciężkie ryby.