sobota, 2 stycznia 2010

Dni 217-221 - Nad morzem Karaibskim. Rafy koralowe i lasy namorzynowe.



Po długich dywagacjach postanawiamy darować sobie północ Meksyku i słynną podróż koleją do Copper Canyon. Boimy się tłumów turystów, jako że sezon świąteczno-noworoczny, a również tego, że nie zostanie nam wystarczająco dużo czasu na zobaczenie dalszych części Meksyku. Zniechęca nas fakt, że jak do tej pory podróżuje nam się tu dość źle. Autobusy są wprawdzie wygodne, ale drogie i jest ich mało. To kolejny po Stanach kraj, gdzie bez samochodu poruszać się trudno. Pozostają autobusy i autostop, na który trzeba mieć zawsze przeznaczone trochę więcej czasu.

Udaje nam się znaleźć w miarę przystępny cenowo lot z San Jose del Cabo do Chetumal na wschodzie Jukatanu. Wiemy, że musimy trzymać się z dala od Cancún, które na pewno nie jest dla nas, ale jednocześnie zobaczyć rafę koralową, i jak się uda to gdzieś tu ponurkować. Jedziemy do Bacalar, gdzie jest piękna słodkowodna laguna, ale okazuje się, że otaczają ją prywatne posiadłości otoczone płotami. Znowu rozczarowanie-nie możemy znaleźć Meksyku autentycznego; ten, który aktualnie zwiedzamy bardzo nas męczy i jest bardziej skomercjalizowany niż się spodziewaliśmy.

Zbliża się Sylwester. Postanawiamy spędzić go w niedalekim Mahahual, położonym nad morzem Karaibskim, jednak gdy tu docieramy sytuacja nie wygląda zachęcająco. Jest wprawdzie cudowne morze i bieluśkie plaże, ale też pomost dla ogromnych amerykańskich statków wycieczkowych; hotele są pełne; jedyne, co zostało, to drogie luksusowe apartamenty. Kierujemy się od razu poza wioskę, gdzie liczymy na większe odludzie i jakieś swojskie miejsce, ale i tu wszystko pozajmowane. Gdy tak wędrujemy z plecakami od hotelu do hotelu, mija nas zdezelowany pick-up z dwoma Meksykanami i psem na „pokładzie”. Nasze oczy na chwilę się spotykają i wymieniamy przyjazne „Hola!”. Wędrujemy dalej, gdy oto dopiero co napotkany pick-up cofa na wstecznym do nas z zapytaniem, czy szukamy noclegu. Po krótkiej rozmowie nie decydujemy się skorzystać z ich oferty, ale dajemy się podwieźć na pace około 6 kilometrów za wioskę, gdzie nad samym morzem para Holendrów prowadzi restaurację oraz ma dwie prymitywne chatki do wynajęcia. Brzmi jak marzenie – tego właśnie szukamy. Po chwili jesteśmy na miejscu - rzeczywiście, okazuje się, że obie chatki są wolne. Justa i Albert, którzy pomimo tego, że restauracja zaczyna działać dopiero wieczorem, robią nam królewskie śniadanie. Z uwagi na nadzwyczaj smaczną kuchnię restauracja okazuje się być najpopularniejszą w okolicy, mimo położenia na zupełnym odludziu; wieczorami zjeżdżają tu całymi rodzinami sąsiedzi-Meksykanie. Poznajemy także kolejną Holenderkę-Selmę, instruktorkę nurkowania, z którą od razu umawiamy się na wypad na rafę koralową (nb. z dotychczasowego doświadczenia wszyscy instruktorzy nurkowania na świecie są albo Holendrami, albo z pochodzenia Holendrami, albo Duńczykami), oraz Boba, pisarza-naukowca z Anglii, który - jaki ten świat mały - spędził trochę czasu we Wrocławiu współpracując z Teatrem Grotowskiego, i z którym szybko się zaprzyjaźniamy. Tak właśnie po paru godzinach mamy już kilkoro znajomych.

I tak oto spędzamy tu trzy dni zamiast jednego, przyglądając się, jak niesamowicie dużo serca i ciężkiej pracy wymaga prowadzenie dobrej knajpy, rozkoszując się zapachem pieczonego codziennie świeżego chleba oraz podziwiając okolicę. A jest co podziwiać. Z jednej strony wąziutki pas plaży i rozbijające się około 200 metrów od brzegu, na rafie koralowej fale, z drugiej strony las namorzynowy, lub to, co z niego zostało po huraganie, jaki miał tu miejsce dwa lata temu (podobno wiatr osiągał prędkość 250km/h). Iście magiczny krajobraz...

Brak komentarzy: