poniedziałek, 28 grudnia 2009

Dni 207-216 - Baja California



Amerykanie straszą nas Meksykiem. A że niebezpieczny, a że kradną, a że narkotykowe gangi, a że „banditos”... Granica tu niedaleko, a więc graniczne wieści o ciągłych strzelaninach docierają tu na bieżąco i nie brzmią za ciekawie. Najgorszą sławą cieszy się graniczne miasto Tijuana. Niespecjalnie się tym szczerze mówiąc przejmujemy. Jadąc z Hong Kongu do Chin słyszeliśmy, że jest wielkie prawdopodobieństwo, że nas tam zjedzą, jadąc z Polski na Ukrainę słyszy się, że tam rabują i gwałcą, podobnie pewnie mówią Niemcy o wyjazdach za swoją wschodnią granicę, na tej zasadzie same złe rzeczy mówią Amerykanie o Meksyku. To w pewnym sensie normalne, że boimy się tego, co nowe, obce, nieznane... i biedniejsze.

Nam bardziej zaprząta głowę jak ugryźć ten Meksyk, odległości są tu bowiem tak wielkie. Postanawiamy zacząć jadąc na południe przez półwysep Baja California.

W Tijuanie jedynie spędzamy godzinę, przesiadając się na inny autobus, ale to nam wystarcza, by zauważyć, że po rynsztokach jakoś nie walają się odcięte ludzkie głowy. Po wszystkim tym, co usłyszeliśmy, przyznajemy, że to nam trochę dodaje otuchy.

Ensenada to nasz pierwszy przystanek w Meksyku. Małe, zamerykanizowane miasteczko niedaleko granicy ze Stanami. Co drugi sklep to apteka otwarta siedem dni w tygodniu, 24 godziny na dobę. Klientami są oczywiście Amerykanie, którzy zaopatrują się tu w tanie leki, np. Viagrę. Przystajemy tu tylko na jeden dzień i następnego ranka łapiemy autobus do El Rosario, mniej więcej w 1/3 długości całego półwyspu. Gdy tu docieramy jest już ciemno – odległości olbrzymie. Na dodatek następny autobus na południe jest dopiero o trzeciej po południu następnego dnia. Nie mamy wyjścia, trzeba jechać stopem. Stajemy przy drodze i próbujemy coś złapać, ale większość aut jest maksymalnie załadowana i kierowcy tylko bezradnie rozkładają ręce. Gdy już prawie się poddajemy, zatrzymuje się wielki dżip na blachach z Oregonu. Jadą na święta do Bahia de Los Angeles, gdzie mają wielkie rancho. Zapraszają i nas. Mówią, że będzie 40 osób, więc i dla kolejnych dwóch znajdzie się miejsce. Propozycja jest kusząca, zwłaszcza, że nie mamy za bardzo pomysłu co robić na święta. Po drodze pokazują nam na pustyni jaskinie z archaicznymi malowidłami. Decydujemy jednak, że musimy jechać dalej, musimy realizować plan i dotrzeć jak najszybciej na południe półwyspu. Namawiają nas ponownie, ponadto boją się nas wysadzić na kompletnym rozdrożu, gdzie nie ma dokładnie nic, no i przecież grasują „banditos”. Mimo wszystko wysiadamy.

Cha,cha – rzeczywiście nie ma tu nic, ani bynajmniej „banditos”. Jest wprawdzie buda, która chyba czasem bywa sklepem, ale teraz zabita dechami. Na dodatek nic nie jedzie. Będziemy czekać do skutku, bo prawdę mówiąc nie bardzo mamy inne wyjście. Przemykają z rzadka jakieś samochody, ale nikt się nie zatrzymuje. Nagle, jak w filmie, nadjeżdża wielka osiemnastokołowa ciężarówka. Z tych, co to na widok których oczy nam się śmiały w Stanach. Wielkie, chromowane rury wydechowe, retro reflektory.



Zatrzymuje się o 100 metrów od nas. Niepewnie podbiegamy ze wszystkimi gratami, a jednak czeka na nas. Wdrapujemy się na górę. Grześ obok kierowcy, ja z tyłu szoferki, na legowisku :) kierowcy. Wszystko wydaje się stąd malutkie, daleko widać. Kierowca, Samuel, jedzie dużo dalej niż my potrzebujemy – z chęcią nas zabiera. Jest z zawodu prawnikiem :), ale od kilku lat jeździ ciężarówką na dalekich trasach, bo jego zawód jak mówi bardzo go zmęczył. Kiedyś jeździł w Stanach, teraz w Meksyku, jako, że kierowcy nie mają tu dziennego limitu godzin pracy, co dla niego oznacza pełną wolność. Zastanawiamy się, ile już tak jedzie bez odpoczynku. My zmęczeni pozostajemy na noc w Santa Rosalia po około 500 km wspólnego podróżowania. Ledwie przejechaliśmy połowę długości półwyspu...

Wigilię spędzamy w La Paz, gdzie mieszkamy w hoteliku-sklepie z antykami, a dokładniej rzecz biorąc olbrzymiej graciarni. Czego tu nie ma - stare naczynia, meble, szkielety wielorybów, wypchana małpa, stary wrak samochodu... Są też małe kocięta, których najwyraźniej nie przerażają wybałuszone oczy wypchanej małpy i które szaleją łapiąc jej bezwładnie dyndający ogon.



Atmosfera zupełnie wigilijna :-) 25 stopni w cieniu. W sam raz na uzupełnianie bloga i pisanie świątecznych życzeń. Wieczorem w nadbrzeżnej restauracji łamiemy się tacos zamiast opłatkiem, w rytmie meksykańskiego disco wcinamy wigilijną rybę, a potem idziemy na meksykańską pasterkę.

***

W pierwszy dzień świąt porannym autobusem przyjeżdżamy do Todos Santos na zachodnim wybrzeżu Półwyspu Baja California. Ku naszej rozpaczy wszystko pozamykane. Cóż, pozostaje nam stacja benzynowa i świąteczne śniadanie składające się z mleka i herbatników :).

Postanawiamy spędzić leniwy dzień na plaży. Jest ogromna i puściutka.



Nikt więcej najwyraźniej nie miał ochoty na plażowanie w święta. Słońce trochę przymglone więc nie za gorąco, idealny dzień na spacer po plaży. Na niebie znowu to niesamowite zjawisko jakie obserwowaliśmy już trzykrotnie w czasie naszej podróży - dookoła słońca jest wyraźne, okrągłe halo.



Idziemy na koniec małej zatoki, gdzie zakotwiczona jest niewielka łódź. Siadamy na piasku i zabieramy się za wyciąganie książek, gdy nagle Grześ krzyczy: „Wieloryby”!!! Wprawdzie jesteśmy w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze, ale jakoś nie spodziewaliśmy się oglądać wielorybów z plaży. Rzeczywiście, niedaleko pływa para wielorybów. Ocean jest gładziutki, więc nietrudno je spostrzec. Obserwujemy zatokę przez dłuższy czas podążając wzrokiem za charakterystycznymi slupami wody, które dziś łatwo obserwować na płaskim jak tafla lodu oceanie. Co trochę migają ich czarne cielska, czasem ogony, gdy nurkują. Nareszcie mamy też szczęście zobaczyć jak wyskakują z wody – coś, czego wcześniej nie mieliśmy szczęścia widzieć.



Nagle dzieje się coś dziwnego. Dość blisko brzegu słychać energiczne plaśnięcia o taflę wody. Najpierw myślimy, że to delfiny, ale kształt się nie zgadza. Nabieramy przekonania, ze to musi być jakiś gatunek ptaków, które w ten sposób łowią ryby. Plask, plask, plask – płyną w naszym kierunku wzdłuż brzegu. Czarne kształty wyskakują z wody, po czym na nią energicznie opadają. Po dłuższej chwili, gdy są dokładnie naprzeciw nas, nagle doznajemy olśnienia. Będąc przed kilkoma dniami w księgarni widzieliśmy w jakimś albumie zdjęcie płaszczki-manty w locie, ponad powierzchnią wody. Śmialiśmy się, że pewnie fotograf spędził pół życia czekając na ten widok... Niewiarygodne - przed nami duża grupa płaszczek rytmicznymi skokami przemieszcza się wzdłuż brzegu! Wybijają się energicznie z wody, a potem na nią dość ciężko opadają i znowu się odbijają. Gdy opadają, czasami widać ich białe spody. Widok jest tak przepiękny i tak niespodziewany, że stajemy oniemiali. Nie wiedzieliśmy nawet, ze płaszczki mogą się w ten sposób przemieszczać. Te, z którymi nurkowaliśmy na Hawajach były pełne gracji pod wodą, ale nie podejrzewalibyśmy ich o takie powietrzne akrobacje – to w końcu ogromne i ciężkie ryby.

Brak komentarzy: