sobota, 14 listopada 2009

Dni 166-172 - Hawaje. Raj na wulkanie



Siódmego listopada wieczorem opuszczamy Tokio. Po nieprzespanej nocy w samolocie nad ranem lądujemy (również siódmego listopada, bo przekroczyliśmy linię zmiany daty) w Konie na wyspie Hawai'i (także znanej jako "Big Island"). Znowu się zrobiło upalnie i słonecznie, w Japonii już mocno czuliśmy nadchodzącą zimę.

***

Jest to największa wyspa całego archipelagu hawajskiego. Przez całą można przejechać w 3-4 godz. , powierzchnia to 10,5 tys. km² - tyle co pół woj. Dolnośląskiego czy 1/4 Szwajcarii. Nie jest mała, ale do ogarnięcia. Jest tu niesłychane zróżnicowanie krajobrazów, klimatów i przyrody.




Sama wyspa jest stosunkowo młodym tworem wulkanicznym. Są na niej dwa aktywne wulkany - Mauna Loa i Kilauea. Dużą część powierzchni pokrywają pola zastygłej lawy.



Przeważają wiatry od wschodu, więc wschodnia strona wyspy jest bardzo zielona, wilgotna i otrzymuje dużą ilość opadów niesionych przez chmury znad oceanu; ta strona porośnięta jest w dużej części dżunglą.



Centrum to dwie ogromne góry stanowiące zaporę powstrzymującą chmury i deszcze, powodując, że zachodnia strona wyspy jest wyjątkowo sucha i pustynna. Góry te to Mauna Kea i Mauna Loa - obie przekraczają 4000m, ta pierwsza jest najwyższą górą świata jeżeli ją mierzyć od podstawy tj. dna morza, druga to największy wulkan świata pod względem objętości.



Długo możnaby się rozpisywać o atrakcjach tego miejsca i o jego mieszkańcach. Jesteśmy urzeczeni, spodziewaliśmy się bowiem zupełnie czegoś innego - kurortów dla rodzinek i wszędobylskiej komercji, a odkrywamy świat dziki i pusty, którego wspaniali mieszkańcy mają coś z pionierów na dzikim Zachodzie, zresztą dużą część stanowi ludność nie-biała (autochtoni oraz potomkowie imigrantów z Japonii, Filipin i innych dalekowschodnich krain). Oto pokrótce nasze wrażenia.

***

Kilauea - najbardziej aktywny wulkan świata. Pierwsze podejście nocą kończy się odwrotem, bo czujemy się nieswojo stąpając po jeszcze ciepłej, ledwie zastygłej lawie sprzed dwóch tygodni. Drugi raz wstajemy o czwartej rano i idziemy, jeszcze po ciemku, w stronę punktu, w którym świeża lawa leje się wprost do oceanu. Czujemy się jak na powierzchni Wenus - jak okiem sięgnąć, wszędzie czarna masa lawy, gdzieniegdzie widać żarzące się ogniki i dym. Smród jak w piekle. Dochodzimy do brzegu morza i patrzymy w zachwycie na walkę dwóch żywiołów...



Leje się tak już od 1983 roku. Jest to proces powolny lecz nieprzerwany, wciąż pojawiają się nowe wypływy i zmienia się kierunek przepływu palącej wszystko po drodze, rozżarzonej masy. Oglądamy nowopowstałe domy, które właściciele odbudowali w miejsce tych, które im zabrała lawa - fascynujące, wokół nie mają nic prócz czarnego, rozpalonego słońcem, skrzypiącego pod butami zgliszcza, za to jaki widok - aktywny wulkan w odległości paruset metrów! podziwiamy ich determinację (a może po prostu nie mają się gdzie podziać...?).



***

Odwiedzamy też Mauna Loa, widzimy z oddali słup gazów wulkanicznych bijących w niebo, lecz nie wolno podejść bliżej; podobno stężenie siarkowodoru jest zbyt niebezpieczne.



***

Przeżywamy dzień trzech stref klimatycznych przemieszczając się nie dalej jak 100km. Po wulkanie o wschodzie słońca kąpiemy się na dzikiej "czarnej" plaży (kolor nadaje piasek powstały z lawy).



W południe odwiedzamy miasteczko Hilo na wschodnim brzegu wyspy będące rekordzistą w całych Stanach Zj. jeśli chodzi o ilość opadów - my dodamy, że jest też rekordzistą jeśli chodzi o ich intensywność!

Po południu łapiemy "stopa" na wierzchołek Mauna Kea (nie mamy wymaganego auta z napędem na 4 koła). Ma 4207 metrów nad poziomem morza (lub 10203 metry nad poziomem dna!). Znajduje się tu jeden z najważniejszych kompleksów obserwatoriów astronomicznych na świecie, zlokalizowany tu ze względu na wyjątkową przejrzystość powietrza i dużą ilość bezchmurnych dni. Na całej wyspie oświetlenie ulic jest ujednolicone na miodowe światło sodowe, właśnie pod kątem obserwacji astronomicznych. Na szczycie jest ujemna temperatura i silny wiatr, nici z oglądania zachodu słońca. Wracamy sztywni do znajdującego się na niecałych 3000 m ośrodka dla turystów, gdzie co noc ochotnicy - studenci astronomii pokazują odwiedzającym gwiazdy przez teleskopy - są tak napaleni, że robią nam dwugodzinny wykład o wszystkim, począwszy od wielkiego wybuchu i starożytnych Egipcjan po teleskop Hubble'a, aż w końcu najwytrwalsi (my wśród nich) dostępują zaszczytu i patrzą na planety, mgławice, galaktyki... nie wytrzymujemy więcej jak 15 minut tych obserwacji, bo już z zimna nie mamy czucia w całych kończynach.



***

Wybieramy się na nocne nurkowanie z płaszczkami mantami - ta wyspa uchodzi za najlepsze miejsce na świecie gdzie można zobaczyć manty. Przeżycie nieziemskie, choć nurkowania jako takiego niewiele - siedzimy na dnie na głębokości 10m i świecimy latarkami w górę, co zwabia plankton, a to z kolei płaszczki. Dziś przypłynęło ich całe stado, bo aż dziewięć. Są ogromne, dochodzą do 4-5 metrów rozpiętości. Z wielkim wdziękiem robią pętle, zwroty, mijanki, prawdziwy podwodny balet. Ich paszcze wyglądają przerażająco, choć są to zwierzęta dla ludzi zupełnie niegroźne; majestatycznie przesuwają się o milimetry od naszych głów, jednak nigdy nas nawet nie trącając. Po 45-ciu minutach w bezruchu wychodzimy z wody drętwi z zimna. I znów upada nasze wyobrażenie o Hawajach - że będzie tu gorąco, może nawet za gorąco.



***

Żółwie morskie wyjątkowo łatwo tu napotkać:


***

Wyspa robi na nas kolosalne wrażenie. Mamy wielką nadzieję, że jeszcze kiedyś tu znów zawitamy. Przynajmniej teraz mamy tu paru przyjaciół, którzy szeroko otworzyli dla nas drzwi swoich domów i nas ugościli.

1 komentarz:

Basia pisze...

Witamy wszystkich i bardzo dziekujemy za wszelkie mile slowa i komentarze jakie ostatnio dostalismy na nasze prywatne maile.

Pewne osoby sie skarza, ze jest niemozliwoscia dodawac komentarze do postow. Nie wiemy w czym problem ale sprobujemy jakos go rozwiazac.

BiG