niedziela, 29 listopada 2009

Dni 186-187 - Death Valley/Dolina Śmierci



Dziś Death Valley. Poranek zapowiada się nieciekawie. Pada deszcz, potem lekki śnieg, zimno. Zastanawiamy się, czy w wypadku poważniejszego śniegu damy radę przejechać przez przełęcz bez łańcuchów, które są tu obowiązkowe. Na szczęście się wypogadza. Jedziemy po prostych jak struna drogach, które nikną gdzieś na horyzoncie. Powietrze jest tak przejrzyste, że widać na parędziesiąt kilometrów. Krajobrazy trochę jak w Argentynie. Pustynia, pustkowia, przepiękne kolory skał. To jedno z najgorętszych miejsc na ziemi. W lecie średnie temperatury powietrza przekraczają 50°C, gruntu 70°C. Oprócz niewielkich gryzoni, węży, skorpionów i pająków (m.in czarna wdowa), niewiele tu żyje. Prawie nie pada. Roczne opady nie przekraczają 5 cm. Ciekawe, że musiało padać akurat dzisiaj, zapewne na naszą cześć. Na noc zatrzymujemy się w Beatty (Nevada). Całe miasteczko to stacja benzynowa, motel, sklep, burdel i "saloon", w którym postanawiamy zjeść. W środku scena jak z filmu - dookoła baru kapeluszowo-dżinsowe towarzystwo, faceci z wąsami i brodami. Zaraz podchodzą do nas dwaj kowboje w kapeluszach i z pistoletami za pasem, przyjaźnie zagadując. Trochę podpici, opowiadają nam, że zajmują się organizowaniem - uwaga - strzelanin, żeby przywrócić dzikiemu zachodowi jego dziki czar. Nam również proponują wzięcie udziału w strzelaninie – grzecznie dziękujemy za propozycję.

Na następny dzień o świcie wracamy do Doliny Śmierci. Przepiękny dzień, krajobrazy nie z tej ziemi, trochę surrealistyczne te pustkowia. Przy drodze widzimy kojota, wcale nie ucieka gdy zwalniamy aby mu się lepiej przyjrzeć, potem jeszcze chwile biegnie za samochodem, pewnie nauczony przez tubylców, że z aut czasem wypadają jakieś smakołyki.

Brak komentarzy: