wtorek, 15 września 2009

Dzien 111 - Wietnam/Laos

goodbye Vietnam


Od wczesnej godziny porannej znow w autobusie, do granicy z Laosem juz tylko 40km, co przeklada sie na "tylko" trzy godziny. Tym razem ciut wygodniej, nie siedzimy w czworke na dwoch-i-pol siedzeniach, jedyne co przeszkadza to bagaze porozkladane po calym autobusie, zostaja waskie "kominy" na nasze konczyny dolne, trudno o jakakolwiek zmiane pozycji.





Przechodzimy przez granice gladko (niektorzy na kolanach), po czym kontynuujemy podroz w glab Laosu. Po drodze zapierajace dech w piersiach widoki. Jest to kraj glownie gorzysty i pokryty w wiekszej czesci dzungla. Niewiele powierzchni zajmuja uprawy. Podczas wojny amerykanskiej (tak w tej czesci swiata nazywaja wojne w Wietnamie) bombowce B-52 zrzucily na Laos ponad 250 mln ton bomb. Zeby uswiadomic sobie jak potworna to ilosc - jest to wiecej niz wszystkie bomby zrzucone w czasie II wojny swiatowej przez wszystkie z walczacych stron; srednio wychodzi jeden zrzut z B-52 co 45 sekund, non-stop, przez bite siedem lat konfliktu (!). Oczywiscie czyni to Laos posiadaczem niechlubnego rekordu najbardziej zbombardowanego panstwa w dziejach (celem tej smiercionosnej kampanii bylo przerwanie linii zaopatrzeniowych, tzw. szlaku Ho Chi Minha, ktorymi wietnamska partyzantka, Viet Cong, otrzymywala bron z komunistycznej polnocy). Z tej niewyobrazalnej ilosci bomb ok. jedna trzecia nie eksplodowala i po dzis dzien stanowi smiertelne zagrozenie dla ludnosci Laosu, szczegolnie na tych najciezej zbombardowanych obszarach przy granicy z Wietnamem. Trudno rozbrajac te tereny, porosniete sa bowiem gesta dzungla, trzeba ja wycinac i przeczesywac metr po metrze. Organizacje pozarzadowe ktore sie tym tutaj zajmuja twierdza, ze w obecnym tempie jest to zadanie na nastepne osiemdziesiat-sto lat.


Widzielismy na wlasne oczy zardzewiale skorupy po bombach uzyte jako dekoracje wokol domostw, ew. pelniace jakies funkcje uzytkowe (np. kwietnik).

Trudno oszacowac straty ekonomiczne, jakie spowodowala wojna w tym kraju, juz i tak startujacym z niskiego pulapu (na dodatek, podobnie jak w Chinach i w Wietnamie, los im zrzadzil komunistow i "trzymaja sie mocno" po dzis dzien). To jeden z najbiedniejszych krajow swiata, roczny dochod na mieszkanca $2100. Prawie nic sie tu nie wytwarza, z wyjatkiem tekstyliow, cementu, Beerlao (swietne piwo), paru innych pomniejszych artykulow i wszedobylskiej Pepsi. Turystyka jest jednym z najwazniejszych zrodel dochodu, nawet pomimo tego, ze turystow tu przyjezdza zdecydowanie mniej, niz do innych panstw tego regionu. Niemniej, podobnie jak w rownie biednej i rownie malo rozpieszczanej przez historie Kambodzy, tubylcy sa tu z reguly niewiarygodnie wrecz mili i dystyngowani, pelni godnosci i spokojni. Jakos nikt nas nie probuje okantowac tak, jak to bywalo w Wietnamie lub Tajlandii.

W koncu droga sie konczy - dalej nie da sie juz jechac, przed nami rzeka. Mala lodka przedostajemy sie na druga strone, zeby zlapac sawngthaew (typ miniciezarowki ktorej "paka" ma dwa rzedy siedzen i daszek) a nastepnie kolejny autobus do Oudomxay. Wszystko przebiega bezbolesnie, z Oudomxay lapiemy ostatni juz autobus do celu, czyli Luang Prabang. Liczymy minuty do konca podrozy, az tu nagle, juz dobrze po 10-tej w nocy, wielki blotnisty wertep w drodze. Kierowca probuje go wziac z jednej, drugiej strony, za kazdym razem wycofujac sie w ostatniej chwili zeby nie ugrzasc. Wsrod okrzykow i rad zgromadzonych tu od dawna mieszkancow pobliskiej wioski (to ciekawsze niz miejscowy kanal TV), w koncu trzecia i ostatnia proba. Slyszymy tylko przerazliwy huk, gdy autobus grzeznie szorujac calym tylem po podlozu, po czym rozlega sie szczery smiech gapiow.


Wyglada to nieciekawie, tyl osiadl rownomiernie opierajac sie na misce olejowej, chlodnicy i tlumiku. Kierowca, jego pomagier i jeszcze ktorys z gapiow leza przez godzine w blocie pod autobusem i chyba probuja cos podkladac pod kola. Wytwarza sie oczywiscie korek. Traf chce, ze za nami stoi inny autobus. Gdy kierowca w koncu wynurza sie z blota, drugi autobus bierze nas na hol. Jako linke uzywaja lancuszek jak dla psa podworzowego, oczywiscie peka momentalnie a nasz autobus ani drgnal. Ostatecznie lancuch zlozony podwojnie zdaje egzamin, mozemy kontynuowac przygode, przepraszam, jazde.




Ostatecznie na miejscu jestesmy o 2-giej w nocy, w sumie po 43 godzinach od wyjazdu z Lao Cai, bynajmniej nie mamy problemow z zasnieciem...


Brak komentarzy: