poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Dni 73-74 - Mongolia

Autobusem przyjezdzamy do Tsetserleg, miasteczka oddalonego o okolo 500 km od UB, skad wynajmujemy jeepa do okolic Bialego Jeziora. Kierowca zjawia sie z jakims drugim facetem, podobno swoim bratem. Pustkowia, slonce , blekitne niebo, Mongolowie zaczynaja spiewac jakies rzewne piesni, spiewamy "Deszcze niespokojne potargaly sad" z nadzieja, ze sie przylacza - smieja sie i krzycza "Gans Kłos". Wreszcie zalapuja, ze to nie Hans Kloss tylko "Czterej pancerni". Kai spiewa wnieboglosy po chinsku a oni wpatruja sie w nia z podziwem, jeden chyba z miejsca sie zakochuje bo od tej pory nie spuszcza z niej oka. Po drodze spotykamy ich znajomych (czy moze rodzine?), ktorzy stloczeni w ruskiej nysce jada w tym samym kierunku co my. Drogi wlasciwie nie ma. To znaczy jest, ale w budowie. Krotkie utwardzone odcinki a pomiedzy nimi step. Co chwile musimy zjezdzac na pobocze i jechac po stepie, a potem z powrotem wspinac sie na droge. Nasz jeep radzi sobie calkiem dobrze, nyska troche gorzej.
Wedlug tradycji kazde napotkane Ovoo (szamanski oltarz) nalezy obejsc trzy razy i rzucic trzy kamienie. My grzejemy dookola jeepem zeby bylo szybciej, bo wodka stygnie. Kazde napotkane Ovoo jest okazja do picia, a ze Ovoo napotykamy srednio co pol godziny, co pol godziny stajemy na wodke - czarnego Chyngis Hana. Na szczescie my tylko poczatkowo jestesmy raczeni tym przednim trunkiem (jak rowniez airaagiem, czyli kumysem - sfermentowanym kobylim mlekiem), potem jakos sie wymigujemy; natomiast niektorzy z naszych kompanow pod koniec dnia juz nie sa w stanie samodzielnie wsiasc do samochodow. Nalezy do nich brat naszego kierowcy, z milosierdziem podtrzymujemy mu na wertepach glowe.
Jeden z przystankow nad przepieknym kanionem. Idziemy troche popodziwiac, podczas gdy oprozniane sa kolejne flaszki Chyngis Hana. To posiedzenie konczy sie spiewami.
Planowalismy, ze okolo poludnia dotrzemy dzisiaj do celu, malej osady gerow. Niestety, czeste "tankowania" wydluzyly podroz o pare godzin i gdy ostatecznie dojezdzamy prawie zapada zmrok.
W osadzie witaja nas z wielka goscinnoscia i niekrywanym zainteresowaniem. Dzieci od razu lapia sie za rozstawianie naszego namiotu - to przeciez nomadzka tradycja. Gdy rodzina albo znajomi przenosza sie i osiadaja obok, zwyczajem jest okazac sobie wsparcie, pomoc postawic ger, podzielic sie zywnoscia, czasem nawet podzielic sie inwentarzem. Podejmuja nas w gerze. Gospodarz przedstawia nam po kolei wszystkich czlonkow rodziny i czestuje slona herbata z mlekiem. Potem jemy pierogi z baranina smazone w glebokim tluszczu (pycha!), ktore znikaja w oka mgnieniu, wiec pomagamy lepic dodatkowe porcje wedlug wskazowek gospodyni. Troche mamy problemy z komunikowaniem sie, nasz slowniczek okazuje sie nic niewarty. Na szczescie dzieciaki przynosza kosci - zeby grac nie potrzeba wielu slow.

Brak komentarzy: