czwartek, 27 sierpnia 2009

Dni 83-91 - Chiny. Pekin




Powrot do cywilizacji. Teraz po Mongolii Pekin to dla nas namiastka normalnosci, prawie jak dom... Lokujemy sie w sympatycznym hotelu vis-a-vis dworca kolejowego; procz tego, ze jest o polowe tanszy od tego w Ulan Bator, ma te zalete, ze zapewnia wszystkie nasze potrzeby, w tym ta najbardziej palaca-goracy prysznic (bo jeszcze troche a brud zacznie z nas odpadac platami). Coz za odmiana! W Pekinie jest slonecznie, letnio, bezpiecznie, swietnie dziala komunikacja miejska. Jest bardzo czysto. I wcale niedrogo, szczegolnie gdy sie ma takiego wspanialego przewodnika jak Kai-prowadzi nas do wielu ciekawych miejsc, np. do hutongow-tradycyjnych pekinskich osiedli w zabudowie dywanowej. Tu mozna znalezc niezliczone knajpki z dobrym i niewiarygodnie tanim jedzeniem. Uliczki hutongow sa bardzo waskie a warunki mieszkaniowe niewiele sie zmienily od czasow dynastii Ming. No, przepraszam, teraz prawie na kazdym rogu ulicy jest toaleta publiczna (choc standard nieco odbiega od zachodniego).

Dygresja: Choc to podobno w Chinach wynalezli sposob na splukiwanie wody w toalecie, to nie jest to niestety standard w dzisiejszych Chinach. Kibelki sa tak zwane "tureckie" czyli dziura w podlodze. W przecietnej toalecie (na przyklad na stacji benzynowej) nie ma scian pomiedzy poszczegolnymi dziurami tak wiec wszekie czynnosci tu wykonywane traca charakter intymny. Obok siebie moze kucac w jednym rzedzie kilka pan, ale sa tez wersje bardziej "towarzyskie" z "oczkami" naprzeciwko siebie dla tych spragnionych kontaktu wzrokowego podczas rozmowy. Nie bylam w toalecie meskiej, ale zauwazylam, ze panie nie maja najmniejszego problemu z grupowym zalatwianiem potrzeb fizjologicznych. Niektore panie gadaja przez telefon, inne ze soba, jeszcze inne pala papierosy. Te ostatnie to akurat zrozumiale, dym przynajmniej neutralizuje odor. Wody, zeby umyc rece, z reguly nie ma. Rowniez papier toaletowy i mydlo naleza do sfery marzen.


toaleta (w 100%) publiczna :-)




Niedawno (rok temu-przed olimpiada) nie bylo tych toalet az tylu, tak jak nie wszystkie hutongi mialy podlaczenie do sieci elektrycznej. Niestety, dzielnice hutongow znikaja jak wiosenny snieg, bo trzeba torowac droge ku nowoczesnosci, tzn. 40-pietrowym wielkoplytowym komunom i centrom sklepowym. Na szczescie kilka najlepiej zachowanych hutongow jest dzis objetych opieka konserwatorska i bardzo zadbanych (i, prawde mowiac, pelnych turystow).

uliczna naprawka plecaka


warsztacik








***

Mowiac o Pekinie trudno byloby nie wspomniec o wszedobylskich wielkich centrach sklepowych. Znakomita wiekszosc powstala w ciagu ostatnich paru lat, a nowe wciaz sa budowane. Trudno uwierzyc, ze wszystkie znajda klientow, bo tych przestrzeni sklepowych sa tu cale mile kwadratowe, a standard wielu sklepow podobny lub wyzszy od zachodniego, rowniez jesli chodzi o ceny. No, sa tez ciut tansze centra-bazary, np. przy Silk Street (ulicy jedwabnej). Zakupy tamze wymagaja znacznej odpornosci psychicznej, by nie powiedziec gruboskornosci (byc moze mowi cos fakt, ze znaczna czesc klienteli stanowia nasi sasiedzi zza Buga). Sprzedawcy posluguja sie wrzaskiem, gestykulacja, nie cofaja sie nawet przed rekoczynem. O dziwo wykazuja podstawowa znajomosc jezykow: angielskiego, rosyjskiego, hiszpanskiego, i oczywiscie migowego. Najgorsze co mozna zrobic, to pokazac chocby cien zainteresowania wystawionymi majtkami, spodniami, butami, "oryginalnymi" szmaragdami, "Lorexami", "Bleitringami", "Patkami Philippe'ami", "Dodgy & Gabbana", "North Fake", "Sony'a" itp. Staramy sie nie nawiazywac kontaktu wzrokowego, ale jest to niekiedy trudne-trzeba przeciez sprawdzic, jak wyglada dziewczyna, ktora krzyczy "sir, do you want my pants?" (chce pan moje spodnie?). Wdajemy sie niestety w negocjacje nt. pary trampkow "Converse". Cena blyskawicznie zjezdza z pulapu tysiecy na pulap dziesiatek. Gdy mimo to probujemy pojsc do nastepnego stoiska pani sprzedawczyni sila ciagnie nas za rece i krzyczy, ze nie wolno ot tak sobie teraz wyjsc, przeciez "wszystkim nam zalezy" zeby dokonac transakcji. Basie cale to zakupowe szalenstwo tak wytraca z rownowagi, ze pod koniec jedyne czego pragnie to to, zeby jej zrobic "ptaszka" (dla niewtajemniczonych: "ptaszek" to pozycja, gdzie Basia kuca, a druga osoba okrywa ja cala wlacznie z glowa recznikiem; wyrazenie pochodzi z jej dziecinstwa - az strach pomyslec, co z nia wyrabiali ze az do "ptaszka" musiala sie uciekac ;-)

A to pare fotek z pchlego targu PanJiaYuan:










***
Ogladamy obowiazkowe atrakcje Pekinu: swiatynie Lamy (najwieksza swiatynia tybetanskiej odmiany Buddyzmu poza samym Tybetem), Zakazane Miasto, czyli dawny kompleks palacowy cesarzy chinskich, parki Jingshan i Zhongshan. Dosc szybko odczuwamy przesilenie swiatynne. Wszystkie te miejsca sa piekne i zadbane, nawet nie wydaja sie byc nazbyt oblegane przez turystow (ktorzy po prostu gdzies sie rozpraszaja w ogromnych kompleksach), lecz pod wzgledem architektury jak dla nas dosc jednostajne. Gdy wladcy w Europie rozbudowywali i przebudowywali swoje palace w miare jak zmienialy sie mody i style, chinscy cesarze przez dlugie wieki tylko dobudowywali nowe budynki w tym samym stylu, czesto doslownie repliki innych budynkow. Jak cos sie spalilo, to sie to odbudowywalo dokladnie takie, jak oryginal. Oczywiscie podejscie to ma jak najbardziej sens np. w przypadku zabytkow, ktore ucierpialy w okresie rewolucji kulturalnej (i trzeba przyznac, ze dosyc wiele swiatyn zostalo odbudowanych w latach 80-90-tych zeszlego stulecia). A moze my sie niedostatecznie w to wglebiamy... Nic nie zmieni faktu, ze w dalszym ciagu naprawde warto zobaczyc te miejsca wlasnymi oczami.

Swiatynia Yonghegong (Lama Temple):



Zakazane miasto i park Jingshan:





***
Ciekawej rzeczy dowiadujemy sie od Kai nt. chinskich imion i nazwisk. Otoz, co pewnie jest faktem dosc dobrze znanym, w chinskiej kulturze nazwisko (czy "klan" jak tu mowia) zawsze jest na pierwszym miejscu, potem dopiero imie/imiona. Np. Li Xiaolong lub Chan Kong Sang (to chinskie brzmienie imienia i nazwiska odpowiednio Bruce Lee i Jackie Chan). Kazdy choc troche mowiacy po angielsku Chinczyk wybiera sobie angielskie imie niemajace nic wspolnego z oryginalem. Wielu zatem spotykamy Davidow czy Tomow, ktorych prawdziwe imiona to Wei, ... Co wiecej, w tej kulturze nie istnieje cos takiego jak slownik imion, wybiera sie po prostu jakies slowo na imie dziecka. Czestymi imionami chlopcow sa slowa smok, dzielny, nieustraszony, silny, podczas gdy dziewczynkom daje sie lagodniej brzmiace imiona typu kwiatek, lsnienie, promyk itp. Trudno nam sobie wyobrazic, jak to dziala na codzien-np. w pracy na spotkaniu: "witaj Wielki Smoku, czego sie napijesz? pani Pachnaca Konwalio, prosze dla nas kawe... a co o tym raporcie sadzi Dzielny Tygrys?" - lub cos w tym rodzaju.

Brak komentarzy: