wtorek, 11 sierpnia 2009

Dzien 75 - Mongolia

Dzis mamy dotrzec do oddalonego o 18 kilometrow jeziora, w okolicy ktorego chcemy jezdzic konno. Gospodarz ma nas tam zawiezc wozem zaprzezonym w wola. Niestety od rana zle sie czuje, lezy jak kloda na ziemi i co troche rzyga. Pewnie biedaczysko wypil za duzo Czyngis Hana. Czekamy cierpliwie do poludnia az wydobrzeje. W koncu ladujemy nasze graty na woz i zegnani przez caly tlum wyruszamy w droge. Radoche mamy nieprzecietna - czujemy sie jakbysmy cofneli sie w czasie. Jedziemy przez step poorany wulkaniczna lawa, niedaleko jest nieczynny wulkan Khorgyn Togo. Co troche zatrzymuje sie jakis samochod i mongolscy turysci chca sie z nami fotografowac. Przy wulkanie robimy odpoczynek. Okazuje sie, ze mozna tu wynajac konie. Postanawiamy w ramach zaprawy przed jutrzejsza konna wyprawa ostatnie 7 kilometrow pojechac konno na skroty, podczas gdy woz z naszymi bagazami wolniutko bedzie jechal droga. Chcemy tez sprawdzic, czy zla slawa jaka ciesza sie mongolskie siodla jest zasluzona. Nad jezioro docieramy totalnie obtluczeni - nasze tylki jeszcze nigdy nie zostaly tak potraktowane. Dlaczego Mongolowie majac takie ilosci skory postanowili wytwarzac siodla z drewna? Jakos opadl nam entuzjazm zwiazany z jutrzejsza wyprawa. 80 kilometrow tluczenia tylkiem w deske przestaje byc atrakcja. Na domiar zlego zaczynamy sie zle czuc. Nie dajemy rady zjesc kolacji. Zwalamy sie w namiocie i lezymy jak martwi z malymi przerwami na rzyganie. Kai legnie przed namiotem, wprost na trawie bo nie ma sily rozlozyc materaca. Zawija sie tylko szczelnie w spiwor. W nocy budzimy sie i widzimy ze nie ma jej przed namiotem, zostaly po niej tylko buty. Ostrzegano nas, zeby w nocy nie oddalac sie od namiotu z uwagi na wilki i hordy na wpol dzikich psow. W Mongolii psy sluza do zaganiania i ochrony bydla przed drapieznikami i nie sa traktowane jak zwierzeta domowe. Odpedza sie je kamieniami badz kopniakiem, nie ma zwyczaju ich glaskania. Sa dosc grozne. Przed zblizeniem sie do osady czy geru trzeba krzyczec, zeby uwiazali psy.
Poniewaz nie mamy pojecia gdzie jest Kai, Grzes lapie jakis kamien i idzie jej szukac, ale bez powodzenia. Nagle slyszymy jej krzyki. Nasluchujemy - znowu. Po jakiejs chwili orientujemy sie, ze dobiegaja z szoferki zaparkowanej obok geru starej ciezarowki. Okazuje sie, ze Kai tak strasznie boli brzuch, ze krzyczy z bolu i zamknela sie tutaj zeby nas nie pobudzic. Zabieramy ja do namiotu zeby troche sie ogrzala. Przesuwam reka po siedzeniach szoferki, zeby sprawdzic czy nic tam nie zostawilismy. Moja reka grzeznie w czyms zimnawym i jakby lekko wilgotnym. Swiecimy latarka - okazuje sie, ze Kai spala na polowce barana...

Brak komentarzy: