czwartek, 13 maja 2010

Dni 350-352 - Kanion Colca



Wstajemy w Chivay o 3.20 i łapiemy poranny autobus do Mirador Gruz del Condor aby zobaczyć kondory. Autobus jest pełniuteńki - nie turystów ale lokalnej ludności, dla której wczesna pora zdaje się normalką. W znakomitej większości noszą kolorowe stroje i bogato haftowane kapelusze zamieszkujących te tereny ludów Cabana i Collagua. Jadą też z nami tobołki, kurczaki, Bóg wie co jeszcze. Zapach (albo raczej smród) momentami jest nie do zniesienia, ale nikt nie otwiera okien z obawy przed zimnem. Jesteśmy na wys. 3700 m. i noce są szczególnie zimne. Z ciemności nocy powoli około godziny 5-tej zaczynają się wyłaniać zarysy gór. Na miejscu jesteśmy dopiero przed szóstą, mimo że to zaledwie 42 km. Widoki stąd są rzeczywiście cudowne, na dodatek po chwili tuż pod nami zaczynają majestatycznie szybować kondory. Jeden siada całkiem niedaleko, jakby rozkoszował się porannym słońcem.

Patrzymy długą chwilę, dopiero przed ósmą wyruszamy w drogę, gdy przybywają coraz to nowi turyści zwożeni tu przez liczne agencje, i zaczyna się robić tłoczno - czas na cichą ewakuację. Po jakiejś godzinie marszu docieramy do Mirador de Tapay, miejsca, które okazuje się milion razy lepsze do obserwacji kondorów niż turystyczny Mirador Cruz del Condor. Nie ma tu żadnych ludzi, a jeden z tych olbrzymich ptaków przelatuje tak nisko nad naszymi głowami, że wyraźnie słyszymy szelest jego skrzydeł - niesamowite wrażenie. Przed nami otchłań kanionu - podobno jest dwukrotnie głębszy od Wielkiego Kanionu Rzeki Colorado, choć nie robi na nas chyba aż takiego wrażenia; może dlatego, że jego ściany nie są aż tak strome. Po jego drugiej stronie migoczą w słońcu dachy zabudowań. W dole wije się wąziutki pasek rzeki. Całą naszą trasę na najbliższe 3 dni widać jak na dłoni i mamy pewne wątpliwości, czy zdążymy. Jest poza tym coś deprymującego w schodzeniu do kanionu - cały czas ostro w dół, z 3700 na 2200, cały czas mając przed sobą perspektywę mozolnego powrotu. Początkowo nie możemy znaleźć właściwej drogi zejścia. Widzimy w dole wyraźnie wijącą się zakolami ścieżkę, ale nie możemy do niej w żaden sposób dojść. Ślizgamy się w dół po sypkim ruchomym żwirze, co nie jest przyjemne i bardzo nas spowalnia. Wreszcie po jakiejś godzinie nasza ośla ścieżynka łączy się z wąskim ale przynajmniej ubitym szlakiem. Idziemy w palącym słońcu. Ta (południowa) strona kanionu jest spalona przez żar. Rosną tu gdzieniegdzie tylko trawy, kaktusy, jakieś krzewy. W pewnym momencie nasze sylwetki okrywa cień - to kolejny olbrzymi kondor przelatuje tuż nad naszymi głowami.



Po południu docieramy na dno kanionu i przekraczamy rzekę. Stąd już tylko krótkie podejście do wioski San Jose. Ta (południowa) strona kanionu jest zupełnie inna. To oaza zieleni, z uginającymi się od awokado i fig drzewami, poletkami ziemniaków, kukurydzy, fasoli, z szumiącymi strumieniami. Z łatwością znajdujemy nocleg. Jako że Grześ nie czuje się dziś najlepiej, od razu idzie spać, mimo że dopiero czwarta. Ja, wraz z poznaną tu parą z Danii i z samotnie podróżującym Szkotem, pałaszujemy prawdziwie domowy obiad ugotowany na prymitywnym, opalanym drewnem piecu. Trochę patrzymy na rozgwieżdżone niebo i też idziemy spać - jako iż nie ma tu elektryczności niewiele więcej można tu robić.



Na drugi dzień, po śniadaniu składającym się z awokado i naleśników, wyruszamy w dalszą drogę. Grześ, mimo że przespał rekordową ilość 16 godzin (!) w dalszym ciągu chory, na dodatek upał nie do zniesienia. W jednej z wiosek po drodze, o nazwie Malata, natrafiamy na małe prywatne muzeum, świetnie pokazujące życie tutejszej społeczności, ich uprawy, ubiory, tkaniny itp. Można tu również nocować; szkoda, że wcześniej o tym nie wiedzieliśmy. Gospodarze, których zastaliśmy na popijaniu chichy, częstują i nas. Chicha to bardzo popularny w Ameryce południowej alkohol wyrabiany z kukurydzy, którą - w wydaniu tradycyjnym - kobiety żując mieszają ze śliną, po czym wypluwają powstałą papkę i ją odstawiają aby sfermentowała. Wiemy, że obecnie istnieją przemysłowe metody wyrobu, z przerażeniem uświadamiamy sobie jednak, iż na tym odludziu gdzie ziarno rozciera się kamieniem na mąkę, gdzie nie ma drogi łączącej ze światem ani elektryczności, nie mamy się co łudzić, że pijemy chichę „przemysłową”. Grześ poddaje gruntownej analizie stan uzębienia gospodyni (która na nasze pocieszenie ma piękne, zdrowe zęby i dziąsła), po czym pijemy z ceramicznych kubków tą mętną, sfermentowaną zawiesinę. Martwię się o chory żołądek Grześka, odmówić jednak w żadnym razie nie wypada, wypijamy więc wszystko duszkiem (tak jest lepiej, bo smakuje fatalnie) i czym prędzej wyruszamy w dalszą drogę nie czekając na ewentualną dolewkę.



Na następny nocleg zatrzymujemy się w Oasis - wiosce-oazie, gdzie wszystkie gospodarstwa kuszą turkusowymi basenami - co za ulga po długiej wędrówce w upale. I znowu nie mamy innego wyjścia jak pójść spać z kurami - tu też nie ma elektryczności.



Nasz ostatni dzień w kanionie to strome podejście, z 2100 na 3300. Postanawiamy wyruszyć jeszcze przed wschodem słońca przy świetle latarek. Okazuje się to bardzo dobrym pomysłem, jako że udaje nam się dotrzeć z powrotem na krawędź kanionu jeszcze przed nieznośnym upałem.

Brak komentarzy: