poniedziałek, 15 czerwca 2009

Dzien 18 - Malezja/Tajlandia

W kultowym polskim filmie "Dzien Swira" jest taka scena, gdzie Adas Miauczynski zaczyna podejrzewac, ze przyciaga wariatow. My czujemy sie dzis podobnie. W ciagu jednej doby poznajemy trzech gosci, nazwijmy, nieprzecietnych. Sa to tzw. visa runners, czyli ekspaci mieszkajacy na stale w Tajlandii, ktorzy co dwa miesiace musza wyjechac z kraju i wrocic celem otrzymania nowej 60-dniowej wizy. Jeden to amerykanin (zreszta polskiego pochodzenia), emerytowany informatyk. Snuje opowiesci o tym, jak Stany Zjednoczone to tylko z pozoru wolny i demokratyczny kraj, a tak naprawde to dzieja sie w nim bardzo niepokojace rzeczy. Ludzie znikaja bez sladu. Zyje sie dobrze tylko tym, ktorzy jako tako wpisuja sie w ustalony schemat. Np. starajac sie o prace w jednej z wielkich korporacji wypelniasz podanie; na pytanie o to, czy i jaki chcialbys miec samochod podajesz, ze mieszkasz blisko i nie potrzebujesz samochodu, bo masz rower- z miejsca jestes przegrany. Korporacje wola takich ludzi, ktorzy maja rodzine z dziecmi, dom i auto na kredyt, slowem zaprzegnietych w kierat. Tacy maja motywacje zeby byc dobrymi pracownikami. No coz, trudno sie nie zgodzic z takim punktem widzenia...

Poznajemy tez Szwajcara, artyste, ktory zbiera muszelki i chyba je wysyla do Szwajcarii, bo tlumaczyl nam, ze zawsze ze soba wiezie ze 60kg przez granice, jako ze z Malezji sa duzo tansze przesylki.

Trzeci "wariat" przylacza sie do nas w tajskim konsulacie. Francuz, buddysta, jedziemy razem taksowka do przejscia granicznego. Okazuje sie byc naszym aniolem-strozem gdy po paru minutach jazdy zwraca nam uwage, zebysmy nigdy nie mieli w taksowce porozkladanych bezladnie rzeczy (paszporty, papiery, wszystko wciaz mamy na kolanach). Probujac sie lepiej zorganizowac natychmiast spostrzegamy brak plecaczka! Wracamy do konsulatu, wbiegam do poczekalni, serce w gardle, na szczescie plecaczek lezy nietkniety i nie wadzi nikomu. Rodzi sie pytanie-czy oni nie boja sie ewentualnej bomby? tym bardziej, ze wlasnie na dniach byly w poludniowej Tajlandii cztery ataki terrorystyczne...

Reszta podrozy przebiega juz calkiem gladko. Z granicy do stacji kolejowej jedziemy taksowka (a raczej dwiema) motorowerowa, ciekawe przezycie byc pasazerem majac na sobie ciezki plecak.
Pociag jest o tyle ciekawy, ze w Sungai Golok, ktory jest stacja koncowa, obsluga idzie przez wszystkie wagony i odwraca o 180 stopni wszystkie siedzenia-sa tak skonstruowane, ze mozna kazda pare przekrecic tak, by byly ustawione przodem do kierunku jazdy.

Dopiero po 9-tej wieczorem dojezdzamy do Surat Thani. Od razu pakuja nas na tuk-tuka (pojazd motorowy zastepujacy taksowke, cos jak skrzyzowanie motorynki z ciezarowka, siedzi sie z tylu na "pace"), jedziemy do odleglego o dobre pare kilometrow miasta. Tu lekkie nieporozumienie, bo pan kierowca koniecznie chce nas zawiezc do pewnego hotelu ("jedyny czynny w miescie, odnowiony, najtanszy, itp.), podczas gdy my upieramy sie przy typie z przewodnika. W koncu wysadza nas na wlasciwej ulicy, jednak okazuje sie ona najdluzsza ulica swiata i idziemy dobre dwa kilometry zanim dochodzimy do celu. Przez pewien czas towarzyszy nam jakis drugi tuk-tuk, o ktorego kierowce powaznie sie obawiamy-wyglada, jakby mial stan przedzawalowy. Podjezdza, trabi, cos krzyczy, wysiada, gestykuluje. Jest wyraznie wzburzony. Oczywiscie on rowniez chce, bysmy poszli do tego jedynego slusznego hotelu. My grzecznie tlumaczymy, ze sobie pieszo pojdziemy i zeby, krotko mowiac, spadal na drzewo. On odjezdza, ale za minute wraca, i ta sama akcja sie powtarza z dziesiec razy, az wreszcie idziemy sami w zupelnej ciszy przez wymarle miasto. Znajdujemy upatrzony hotel, oczywiscie jest czynny i nawet calkiem sympatyczny. Jeszcze szybka kolacyjka. Pierwszy nasz posilek na tajskiej ziemi niemal przyplacam zyciem-wieprzowina na ostro ma opozniony zaplon, jedzac sie tego nie czuje, dopiero po chwili masz pozar w ustach, ktorego nic nie jest w stanie ugasic ;-).

Brak komentarzy: