wtorek, 30 czerwca 2009

Dni 25-33 - Tajlandia

Opusciwszy Koh Tao nocnym promem (sala sypialna, elegancja-francja, pietrowe lozka, pelna posciel, choc po pokladzie czasem walesa sie szczur) docieramy wczesnym rankiem do Chumphon, gdzie przesiadamy sie na autobus i bezbolesnie docieramy do Bangkoku wczesnym popoludniem.

Znajdujemy jakis hotel w tzw. backpakerskim sektorze - blisko Khao San Road - tu dociera zdecydowana wiekszosc zachodnich turystow, dlatego tez pelno tu wszelkiej masci naganiaczy, sklepikarzy, taksowkarzy, i oczywiscie takich jak my - zagubionych w tym metliku "bialasow".

Nastepne pare dni jestesmy troche uziemieni - powolne zwiedzanie miasta, zakupy i zalatwianie roznych mniej lub bardziej oficjalnych spraw. Dwa razy zmieniamy hotel, w koncu ladujemy w calkiem przyzwoitym (jak na cene i okolicznosci).

Bangkok nie nalezy do "latwych" miast. Na kazdym kroku opedzamy sie przed cwaniactwem roznego rodzaju skierowanym przeciw turystom. A to taksowkarz chce koniecznie nas zawiezc do zaprzyjaznionej agencji turystycznej (za prowizje), a to ktos na ulicy podchodzi i mowi, zebysmy nie szli zwiedzac palacu bo "wlasnie" dzis jest nieczynny - powinnismy pojechac z jego kolega tuk-tukiem do sklepu z garniturami albo bizuteria, bo "wlasnie" dzis ostatni dzien promocji na tego typu zakupy.... kreatywnosc tego rodzaju typkow jest niesamowita. I sa tu doslownie na kazdym kroku. Jestesmy tym wszystkim zmeczeni...

Odwiedzamy poczte. Wszyscy pochlonieci bez pamieci jakims serialem, ledwie jeden urzednik przemogl sie i do nas podchodzi.

Na ulicach masa straganow, a kazdy serwuje jakies jedzonko. Upal nie daje zyc, nawet mimo dosyc czestych burz. 12 milionow mieszkancow, gaszcz betonowych wiaduktow, estakad, przewaznie wszystko co mozna wypycha sie ponad poziom terenu. Rzadziej wkopuje pod ziemie, choc jest jedna linia podziemnej kolejki.









Podobno Bangkok, tak jak Wenecja, zapada sie w jakims zawrotnym tempie pod ziemie... teren podmokly, czesciowo depresyjny. Az dziw bierze, ze malo tu wszelkiego robactwa - karaluchow, komarow itd. (malo to nie znaczy ze w ogole nie ma :-)).













niedziela, 21 czerwca 2009

Dni 20-24 - Tajlandia

Zacheceni nurkowaniem z maska postanawiamy sprobowac prawdziwego nurkowania. Wyspa Koh Tao slynie ze wspanialych akwenow, wielkiej oferty kursow i konkurencyjnych cen. Trafiamy troche wedlug przewodnika, troche na chybil trafil do Budda View - szkoly nurkowania i decydujemy sie na poczatek na 4 dniowy kurs PADI Open Water Diving. Ludzie sa tu bardzo pomocni, nic nie narzucaja i udzielaja nam bardzo wyczerujacych informacji o kursach, wyspie a takze pomagaja znalezc bardzo fajny nocleg.

Koh Tao nie ma nic z romantyzmu Perhentian Kecil. Mimo, ze jest poza sezonem i ze jestesmy po spokojniejszej stronie wyspy, to jest dosc sporo turystow, glownie nastawionych na nurkowanie. Oczywiscie jest tutaj rowniez to wszystko, z czego slynie Tajlandia z niezliczonymi knajpkami, ulicznymi straganami z jedzeniem i obledna oferta wszelkiego rodzaju spa i masazy.

No ale my do szkoly....

Kolejne dni uplywaja nam na zajeciach w klasie i na basenie, a potem nareszcie prawdziwym nurkowaniu. Pierwsze nurkowanie mamy na 12 metrach i od samego poczatku wiemy ze to jest to! Plywamy z wielka lawica Yellowstripe Scad - moze 20cm wielkosci ryb, srebrnych z zoltym paskiem. Lawica jest ogroooooomna - przynajmniej dziesiec na dziesiec na dziesiec metrow, to tak jakby byc w rybackiej sieci! Jest cudownie. Wszystkie ryby, jakby w rytmie jakiejs nieslyszalnej muzyki rownoczesnie zmieniaja kierunek, blyskaja zoltym paskiem, wracaja z powrotem, w bok, w gore, w dol. Gdy sie pod nimi przeplywa to robi sie ciemniej - olbrzymia masa ryb... nasza kolezanka Martha Kastrinou pewnie by spytala "Ciekawe jak smakuja smazone":).

A o smazonych mowiac, a scislej grilowanych, bo te konczyly swoj zywot w naszych brzuchach najczesciej - palce lizac. Jesli chodzi o kuchnie to Koh Tao wygrywa z Perhentian.

No a potem byly dalsze nurkowania, ostatnie do 18m, i tak gleboko wolno nam teraz schodzic z nasza licencja! Teraz to juz byl zupelny odjazd - olbrzymie trigger fish, porcupine fish ze smiesznie rozdziawiona geba, przepiekne parrot fish i wiele, wiele inych. Tylko olbrzymi whale shark nie zaszczycil nas obecnoscia - nie mamy innego wyjscia, tylko polowac na niego dalej (moze na Hawajach?...). Toby dopiero bylo przezycie! Juz myslimy o nastepnym stopniu - podobno prawdziwe nurkowanie zaczyna sie ponizej 18m a na 30m dopiero jest czad! Ha! - zalicza sie nawet narkoze azotowa!!! ale do tego to musielibysmy zrobic kurs Advanced Open Water Diving... a tego w naszym budzecie juz nie bylo :-(

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Dzien 18 - Malezja/Tajlandia

W kultowym polskim filmie "Dzien Swira" jest taka scena, gdzie Adas Miauczynski zaczyna podejrzewac, ze przyciaga wariatow. My czujemy sie dzis podobnie. W ciagu jednej doby poznajemy trzech gosci, nazwijmy, nieprzecietnych. Sa to tzw. visa runners, czyli ekspaci mieszkajacy na stale w Tajlandii, ktorzy co dwa miesiace musza wyjechac z kraju i wrocic celem otrzymania nowej 60-dniowej wizy. Jeden to amerykanin (zreszta polskiego pochodzenia), emerytowany informatyk. Snuje opowiesci o tym, jak Stany Zjednoczone to tylko z pozoru wolny i demokratyczny kraj, a tak naprawde to dzieja sie w nim bardzo niepokojace rzeczy. Ludzie znikaja bez sladu. Zyje sie dobrze tylko tym, ktorzy jako tako wpisuja sie w ustalony schemat. Np. starajac sie o prace w jednej z wielkich korporacji wypelniasz podanie; na pytanie o to, czy i jaki chcialbys miec samochod podajesz, ze mieszkasz blisko i nie potrzebujesz samochodu, bo masz rower- z miejsca jestes przegrany. Korporacje wola takich ludzi, ktorzy maja rodzine z dziecmi, dom i auto na kredyt, slowem zaprzegnietych w kierat. Tacy maja motywacje zeby byc dobrymi pracownikami. No coz, trudno sie nie zgodzic z takim punktem widzenia...

Poznajemy tez Szwajcara, artyste, ktory zbiera muszelki i chyba je wysyla do Szwajcarii, bo tlumaczyl nam, ze zawsze ze soba wiezie ze 60kg przez granice, jako ze z Malezji sa duzo tansze przesylki.

Trzeci "wariat" przylacza sie do nas w tajskim konsulacie. Francuz, buddysta, jedziemy razem taksowka do przejscia granicznego. Okazuje sie byc naszym aniolem-strozem gdy po paru minutach jazdy zwraca nam uwage, zebysmy nigdy nie mieli w taksowce porozkladanych bezladnie rzeczy (paszporty, papiery, wszystko wciaz mamy na kolanach). Probujac sie lepiej zorganizowac natychmiast spostrzegamy brak plecaczka! Wracamy do konsulatu, wbiegam do poczekalni, serce w gardle, na szczescie plecaczek lezy nietkniety i nie wadzi nikomu. Rodzi sie pytanie-czy oni nie boja sie ewentualnej bomby? tym bardziej, ze wlasnie na dniach byly w poludniowej Tajlandii cztery ataki terrorystyczne...

Reszta podrozy przebiega juz calkiem gladko. Z granicy do stacji kolejowej jedziemy taksowka (a raczej dwiema) motorowerowa, ciekawe przezycie byc pasazerem majac na sobie ciezki plecak.
Pociag jest o tyle ciekawy, ze w Sungai Golok, ktory jest stacja koncowa, obsluga idzie przez wszystkie wagony i odwraca o 180 stopni wszystkie siedzenia-sa tak skonstruowane, ze mozna kazda pare przekrecic tak, by byly ustawione przodem do kierunku jazdy.

Dopiero po 9-tej wieczorem dojezdzamy do Surat Thani. Od razu pakuja nas na tuk-tuka (pojazd motorowy zastepujacy taksowke, cos jak skrzyzowanie motorynki z ciezarowka, siedzi sie z tylu na "pace"), jedziemy do odleglego o dobre pare kilometrow miasta. Tu lekkie nieporozumienie, bo pan kierowca koniecznie chce nas zawiezc do pewnego hotelu ("jedyny czynny w miescie, odnowiony, najtanszy, itp.), podczas gdy my upieramy sie przy typie z przewodnika. W koncu wysadza nas na wlasciwej ulicy, jednak okazuje sie ona najdluzsza ulica swiata i idziemy dobre dwa kilometry zanim dochodzimy do celu. Przez pewien czas towarzyszy nam jakis drugi tuk-tuk, o ktorego kierowce powaznie sie obawiamy-wyglada, jakby mial stan przedzawalowy. Podjezdza, trabi, cos krzyczy, wysiada, gestykuluje. Jest wyraznie wzburzony. Oczywiscie on rowniez chce, bysmy poszli do tego jedynego slusznego hotelu. My grzecznie tlumaczymy, ze sobie pieszo pojdziemy i zeby, krotko mowiac, spadal na drzewo. On odjezdza, ale za minute wraca, i ta sama akcja sie powtarza z dziesiec razy, az wreszcie idziemy sami w zupelnej ciszy przez wymarle miasto. Znajdujemy upatrzony hotel, oczywiscie jest czynny i nawet calkiem sympatyczny. Jeszcze szybka kolacyjka. Pierwszy nasz posilek na tajskiej ziemi niemal przyplacam zyciem-wieprzowina na ostro ma opozniony zaplon, jedzac sie tego nie czuje, dopiero po chwili masz pozar w ustach, ktorego nic nie jest w stanie ugasic ;-).

niedziela, 14 czerwca 2009

Dzien 17 - Malezja

I znowu jestesmy sami, tzn. we dwojke. Wstajemy raniutko, pakujemy graty i pedzimy na dworzec lapac autobus do granicy tajskiej, odleglej o jakies 40km. Wszystko idzie jak po masle, wymieniamy ostatnie malajskie ringgity na tajskie bahty i opuszczamy Malezje. Przechodzimy przez graniczny most i juz nam Tajowie mierza temperature i kaza wypelniac swoje druczki. Za chwile, po odczekaniu w kolejce, jestesmy przy okienku. I tu, hmm, jest maly zgrzyt. Bardzo uprzejmy pan, popisujac sie swoja znajomoscia geografii ("...Poland? Polski! to kolo Germany i Russia!..."), tlumaczy nam, ze owszem, mozna dostac tajska wize na granicy, ale nie na tym przejsciu. My mamy sobie wyrobic wizy w konsulacie w Kota Bharu...

Cofamy sie jak niepyszni. Poczatkowa konsternacja po stronie malajskiej (przypominamy sobie historie czlowieka, ktory od paru lat "mieszka" na ktoryms z lotnisk w Stanach, gdyz zadne panstwo nie chce mu dac wizy). Nie wiedza, czy nas przyjac od nowa, czy cofnac cala procedure opuszczenia kraju. W koncu kaza nam zrobic to drugie. Wracamy do miasta, gdzie potulnie zglaszamy sie do tajskiego konsulatu-wizy mamy miec jutro o 11-tej.

Wieczorem odnajdujemy jedyny w tym islamskim miescie kosciol katolicki. Na mszy razem z nami moze 15 osob. Za to oprawa muzyczna nie do pobicia-wiekszosc spiewow z gitara i... perkusja! Msza w zasadzie cala po angielsku, z wyjatkiem "Ojcze Nasz" i "Baranku Bozy" (i tu czesto pojawia sie slowo "Allah" - !?).

Po mszy wszedzie sie blyska. Na nasze szczescie jeden ze wspoluczestnikow zauwaza nas stawiajacych nieco zagubione kroki po ciemku wzdluz trasy szybkiego ruchu, i zatrzymuje swoja terenowa Toyote. Oferuje, ze nas podwiezie do hotelu (chyba bardzo biednie wygladamy :-)), co sie okazuje trafione o tyle, ze moment potem mamy kolejne juz w Malezji masywne oberwanie chmury.

sobota, 13 czerwca 2009

Dzien 16 - Malezja

Razem z Brianem decydujemy, ze nam starczy tego slodkiego leniuchowania i moze nalezaloby znow troche popodrozowac. Plyniemy z powrotem na lad lodzia-rakieta (tym razem mam na nosie okulary) i po nieco dramatycznych negocjacjach jedziemy taksowka do Kota Bharu, podobno najbardziej muzulmanskiego miasta Malezji. Przesympatyczny i nader rozmowny pan taksowkarz jest uradowany Briana deklaracja poparcia dla Obamy (powtarza wciaz "America cool!"). W pewnym momencie zbaczamy z trasy aby przystanac przy buddyjskiej swiatyni. Wyroznia sie wysokim na chyba z 20m bialym posagiem Buddy, jak rowniez kolorowo malowanymi posagami smokow i... tyranozaura :-).

Reszta dnia uplywa nam rownie milo. Najpierw wizyta w osrodku kulturalnym. Jest koncert ludowych bebniarzy, pokazy krecenia baczkow i malowania tkanin, tzw. Batik, udzielamy rowniez krotkiego wywiadu telewizji z Singapuru (ma sie ukazac w lipcu :-)).

Nastepnie jemy na targu pyszna kolacje. Spotykamy tam Magde z Zabrza, ktora (dzielna dziewczyna) w sposob niezaplanowany od wczoraj podrozuje przez Azje samotnie!

Zegnamy sie w koncu z Brianem. Jedzie nocnym autobusem do Butterworth, nastepnie bedzie szukal lotu na Borneo. Bylo nam razem bardzo sympatycznie podrozowac, wiec pozegnanie dosc emocjonalne dla wszystkich. Brian obiecuje, ze nas w przyszlym roku odwiedzi w Boliwii.

piątek, 12 czerwca 2009

Dzien 15 - Malezja

I znowu idziemy na kajaki z Brianem. On wiosluje sam, my z Basia drugim kajakiem wciaz zostajemy w tyle, tlumaczymy to sobie prawami hydrodynamiki itd. Dajemy tym razem rade oplynac cala wyspe, ale ostatnie kilometry pokonujemy juz po zachodzie slonca. Morze przypomina wielkie lustro, tak spokojny i bezwietrzny jest wieczor.

czwartek, 11 czerwca 2009

Dzien 14 - Malezja

Odpoczywamy, leniuchujemy oraz odprowadzamy Xaviego i Virginie na przystan. Jutro maja lot do Barcelony.

Pozno w noc przedluza sie moja pierwsza w zyciu gra w pokera, ktora niespodziewanie wygrywam! niestety, tym razem gramy tylko na spinacze biurowe, ale juz mi przepowiadaja wielka przyszlosc w Las Vegas ;-). Moja zona nie wytrwala niestety przy moim boku zeby mi kibicowac, bidulke nuza gry karciane.

środa, 10 czerwca 2009

Dzien 13 - Malezja

Postanawiamy wynajac lodke z przewodnikiem i poplywac w maskach w miejscach, gdzie najlepiej mozna poogladac bogactwo podmorskiego swiata.

Zabiera nas malajski chlopak. Pierwszy punkt to Shark Point, czyli miejsce wystepowania rekinów gatunku Black Tip Shark. Nie sa to wprawdzie ludojady, podobno dorosle mierza "tylko" do 1.8m dlugosci, jednak z pewnym trudem przelamujemy instynktowny opór (pewnie glównie wyrobiony poprzez ogladanie filmów typu "Szczeki") i... wskakujemy do wody.

Rezultaty godzinnego moczenia sie w wodzie z rekinami sa niezbyt spektakularne: dwa male bo zaledwie pólmetrowe rekinki boja sie naszej siedmioosobowej zgrai nieskonczenie bardziej niz my ich, wiec czym predzej czmychaja w sina wodna dal. Za to mnóstwo tu wszelakiego innego rybiego stworzenia o przeróznych fantastycznych kolorach, ksztaltach (i zapewne smakach).

Nastepnie plyniemy do zatoki zólwi, i tu juz mamy wiecej szczescia. Zólwie o srednicy 70-100cm najpierw trzeba wypatrzyc jak siedza na dnie (nie jest to trudne jako ze woda jest krysztalowa, a poludniowe slonce na lazurowym niebie bez trudu dociera do dna znajdujacego sie jakies 5 metrów pod powierzchnia). W momencie gdy ktos zaczyna pokazywac reka i krzyczec "zólw, zólw!", cala zgraja na wyscigi skacze do wody i plynie za sploszonym olbrzymem, jednak zólwie morskie bynajmniej nie sa powolne. Powtarzamy ten spektakl parokrotnie (ciekawe co na temat ploszenia dzikich zólwi powiedzieliby obroncy praw zwierzat...?). Raz udaje sie nam zobaczyc, jak sobie zólwi olbrzym majestatycznie plynie po powierzchni (niezapomniane przezycie). Wreszcie po paru godzinach plywania stwierdzamy, ze zamiast patrzec na zólwie chetniej zjedlibysmy zólwiowej zupy :-), bo zrobila sie niepostrzezenie pora obiadowa... Lódka niebawem zabiera nas do restauracji w wiosce rybackiej.

Po obiedzie plywamy jeszcze w trzech innych miejscach. Udaje sie nam zobaczyc jeszcze kilka malych rekinów, zólwia, plaszczke i tysiace malych ciekawskich rybek, które podplywaja do reki jakby chcialy cos dostac do jedzenia. Znajdujemy tez Nemo :-)

Jedno z miejsc to latarnia morska-betonowa wieza, z której górnego pokladu na wysokosci ok. 8m nad poziomem wody chlopaki postanawiaja skakac. Sharif nie ma z tym problemu, natomiast Briana w kluczowym momencie dopadaja tysiace watpliwosci. W sobie wlasciwy sposób zaczyna rozwazac wszelkie za i przeciw. Trwa to dobre trzy kwadranse. W koncu dochodzi do tego, ze wszyscy juz siedzimy z powrotem w lódce a on dalej rozmysla. Postanawiam po niego pójsc, skacze wiec w morze, ale jak tylko sie wynurzam slysze juz tylko smiechy i gromkie brawa. Niestety, nie udaje mi sie go namówic na powtórke...

W wiekszej czesci tego muzulmanskiego kraju alkoholu albo w ogole nie serwuja, albo robia to pokatnie. Wyspy Perhentian nie sa wyjatkowe pod tym wzgledem. Jako ze dzis zegnamy Xaviego i Virginie wieczorem idziemy imprezowac na Long Beach, po drugiej stronie wyspy. Sa tu dwa czy trzy bary serwujace napoje. Jest troche ludzi-"bialasow", ale jako ze alkohol jako towar deficytowy tani nie jest, jest tu bardzo spokojnie i grzecznie.

wtorek, 9 czerwca 2009

Dzien 12 - Malezja

Dzis spimy do oporu, potem wypozyczamy kajaki i plyniemy odkrywac wybrzeze naszej wyspy. Jest skaliste na przemian z fantastycznymi plazami, na ktorych nie ma zywego ducha. Probujemy oplynac cala wyspe, ale po trzech godzinach wioslowania (na przemian z nurkowaniem) docieramy do D'Lagoon, gdzie na mapce oceniamy, ze jestesmy w jakiejs 1/3-ciej drogi. A jest juz wpol do piatej... Tu slonce zachodzi ok. siodmej, wiec postanawiamy zawrocic naszym kajakiem, podczas gdy reszta naszej grupy dzielnie prze dalej. Obiecujemy im, ze wyslemy kogos na poszukiwania jak przed zmierzchem nie wroca...

Gdy doplywamy z powrotem jest juz grubo po szostej. Wracamy do chatki i, akurat biorac prysznic, slysze spod okna wolanie: "Greg..." - patrze: pare metrow pod nami dwa kajaki na pograzajacym sie powoli w mroku morzu. Uff, wiec jednak doplyneli!

Wieczorem siedzimy w restauracji na plazy. Blyska sie w oddali juz od godziny, az tu jak nie lunie! Zrywa sie huraganowy wiatr a z nieba leja sie tony wody. Wszyscy lecimy biegiem pod dach, ktory zrobiony jest z metalowych blach. Huk deszczu o blache jest ogluszajacy, co jeszcze powieksza apokaliptyczny nastroj. A jakby tego wszystkiego bylo malo, pioruny bija peczkami po calym niebie.

Caly spektakl trwa do poznej nocy. Siedzimy na naszym prywatnym balkonie i podziwiamy niebo i morze rozswietlane co chwile potezna blyskawica...

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Dzien 11 - Malezja

W Kuala Terengganu ladujemy o 5.30 rano. Ciemno, ludzi duzo, ale nieczynne sa wszelkie budki sprzedajace bilety. W Malezji, podobnie jak w krajach Ameryki Pd. ktore odwiedzalismy, nie wpadli jeszcze na taki pomysl jak tablica z rozkladem jazdy autobusow na dworcu autobusowym. Zamiast tego pytamy taksowkarzy i roznego typu naganiaczy, ktorzy sa nad wyraz uczynni, choc z jakoscia informacji roznie bywa...

W koncu po godzinie czekania podjezdza autobus do Kuala Besut, czyli tam, gdzie chcemy jechac. Zajmujemy miejsca i za chwile wchodza... Virginie i Xavi, ktorzy odbyli podobna jak my podroz wokol Malezji dzien wczesniej.

Po poltorej godziny jazdy zajezdzamy przed port. Stad mamy za godzine lodz na wyspe. Zachodzimy do pobliskiej kafejki na sniadanie i wpadamy na Briana, Sharifa i Jaime, ktorzy okazuje sie dali rade wsiasc do tego nocnego pociagu na ktory nie bylo juz biletow! Podobno byl straszny tlok, ale ktos im nieoficjalnie poradzil zeby mimo wszystko wsiasc, zaplacic RM10 kary za brak biletu, i tak tez uczynili.

Trzema roznymi drogami, choc bez zadnego wstepnego umawiania-grupa znowu w komplecie. Zajmujemy miejsca w lodce i za chwile zaluje, ze nie mam na nosie okularow p/slon., bo dosyc mala lodka jest napedzana dwoma 150-konnymi Yamahami i doslownie zdmuchuje nas z pokladu. Po polgodzinnym "locie" jestesmy u wrot raju...

Coral Bay na wyspie Perhentian Kecil to sliczna plaza z bialym piaskiem i morzem o turkusowym kolorze. Za chwile znajdujemy nocleg w chatce na skalach. Pare metrow pod nami delikatny szmer fal, widok cudowny, na horyzoncie jakies inne wysepki.

W morzu niekiedy widzimy kapiace sie muzulmanki, rozpoznajemy je po pelnym ubraniu i chustkach na glowie. Czasem do tego nosza pelen ekwipunek nurka. Wbrew naszym obawom ogolem niewielu jest tu wczasowiczow, do tego czesc z nich to Malajowie. To dobry znak. Podobno w Tajlandii najgorsze jest to, ze wiele z ich pieknych wysp jest przeladowane przez samych zachodnich turystow, przez co miejsce traci cos ze swego oryginalnego egzotycznego uroku.

Kapiemy sie w cudownej wodzie i obserwujemy bajecznie kolorowe ryby.

niedziela, 7 czerwca 2009

Dzien 10 - Malezja

Ostatni dzien w Taman Negara. Pada od rana. Jeszcze skrupulatniej niz dotychczas naciagamy spodnie na buty w ramach naszej akcji przeciw pijawkom (wczoraj "tylko" dwie sie przyssaly).
Po krotkim marszu dochodzimy do przystani. Lodka nas zabiera w strone wyjscia z parku narodowego. Po drodze jeszcze przystanek przy wiosce ludu Orang Asli. Sa to autochtoni, w odroznieniu od Malajow, Chinczykow czy Hindusow, grup etnicznych najliczniejszych w Malezji. Wygladem pasuja na Afrykanczykow z Nigerii czy Konga-skora mocno czarna, wlosy-loczki. Podobno sa jakos spokrewnieni z Papuasami z Nowej Gwinei. Wioska nie robi na nas szczegolnego wrazenia, najciekawsze sa strzelanie strzalami z dmuchawki uzywanej przez "dzikich" mysliwych i pokaz rozniecania ognia przez pocieranie drewienek.

Powrot do Kuala Tahan, dluga wizyta pod prysznicem bo cuchniemy nieprzecietnie. Napawamy sie powrotem do cywilizacji-kupujemy Cole :-)

Nawet zzylismy sie z naszymi kompanami. Xavi i Virginie juz wczoraj sie pozegnali. Brian, Sharif i Jaime oraz Szkot Martin jada z nami do odleglego o 50km Jerantut. Stamtad planujemy jechac pociagiem w kierunku na pln.-wsch. Nasz cel-wyspy Perhentian, o ktorych duzo dobrego juz slyszelismy. Pociag ma byc dopiero o 2-giej w nocy.

W Jerantut mowia nam, ze nie mamy szans-wszystkie bilety wykupione na nastepne 3 dni (w Malezji trwaja wlasnie szkolne wakacje). Decydujemy sie probowac jechac autobusem. Niestety poznym popoludniem jedyne co mozemy zrobic to jechac do Temerloh, w zupelnie przeciwnym kierunku, i tam lapac autobus do Kota Bahru. Tak tez robimy zostawiajac bez pozegnania reszte grupy ktora gdzies sie ulotnila w tzw. miedzyczasie.

W Temerloh podobna gadka-wakacje, biletow brak na nastepne dwa dni. Jakos resztka szczescia dostajemy sie do Kuantan. Myslimy o noclegu, jednak decydujemy sie przec dalej-o 2-giej w nocy wsiadamy do autobusu jadacego do Kuala Terengganu, kolejne 200km w strone wysp...

sobota, 6 czerwca 2009

Dzien 9 - Malezja

O 6-tej rano budzi mnie Basia-jestesmy spowici w egipskich ciemnosciach. Otaczaja nas zlowieszcze szemry, takie jak lopot nietoperzych skrzydelek lub przypadkowy bzyk komara. Cala reszta towarzystwa chrapie w najlepsze, ale ja, pomny slow pana przewodnika o roli ogniska w odstraszaniu wszelkich dzikich bestii (czy chocby jadowitych pajakow), zwlekam sie, dokladam drewna i zapalam ostatnia swiece. Mozemy spac dalej.

Szczesliwie budzimy sie w komplecie-nikogo nic nie porwalo ani nie zjadlo. Po sniadaniu pakowanie, sprzatanie i wymarsz. Wczorajszy spacer to ok. 11km, dzis ma byc nie dalej niz 9km, co w warunkach dzungli oznacza bite 4 godziny marszu.

Pierwszy postoj przy nastepnej jaskini. O wiele mniejsza niz ta poprzednia, lecz rownie ciekawa i piekna. Podobno mieszka w niej waz koralowy, jeden z najbardziej jadowitych wezy na swiecie. Oddychamy z ulga gdy okazuje sie, ze dzis waz gdzies wybyl.

Kolejny postoj przy rzece. Jemy obiad i kapiemy sie w fantastycznie relaksujacej, lekko chlodnej wodzie.

Ostateczny cel dzisiejszej wedrowki to tzw. kryjowka, czyli schronisko zbudowane w dzungli. Wznosi sie taka chatka/ambona na slupach ponad krzaki i ma miejsce obserwacyjne, skad widac punkt, do ktorego przychodza noca dzikie zwierzeta aby lizac sol. Jemy kolacje, po czym zapada zmierzch. Wszyscy zasiadamy przy oknie pelni nadziei, ze zobaczymy dzis co najmniej slonia.
Coz, natura okazuje sie byc dla nas powsciagliwa. W nocy zrywa sie wsciekla burza, jedyne zwierzeta ktore udaje sie nam zobaczyc to: szczur, karaluch (oba w siatce z zywnoscia Martina-naszego szkockiego wspollokatora, wylatuje on z lozka jak z procy gdy szczur zaczyna szelescic) oraz zbik albo rys, ktory podobno ma w zwyczaju zachodzic i wyjadac resztki po kolacji.

piątek, 5 czerwca 2009

Dzien 8 - Malezja

Wyruszamy lodzia ok. 9-tej. Piekna sloneczna pogoda - dobrze, ze te ich lodki maja daszki p/slon.
Okolo poludnia wysiadamy na brzegu, pryskamy sie wszelkimi srodkami odstraszajacymi owady, sypiemy do skarpetek sol (wg pana przewodnika ma to powstrzymywac pijawki), uszczelniamy jak mozemy nogawki spodniu, i... w dzungle!

Z poczatku czujemy sie troche tak, jakbysmy sie od nowa uczyli chodzic - kazdy krok jest ostrozny, towarzyszy mu kontrolne spojrzenie - jest pijawka?/pajak?/waz?/jaszczur?/itd. - nie ma tym razem... Po pewnym czasie jednak oswajamy sie (albo meczymy tym uwazaniem) na tyle, ze lapiemy pare pijawek. Przekonujemy sie, ze nie taki diabel straszny... w sumie nic nie boli...

W malezyjskiej dzungli jest troche tak jak w zwyklym polskim lesie lisciastym, z tym ze wszystko tu jest na wielka skale. Roslinnosc jest troche inna-rosnie tu duzo roslin znanych nam z polskich domow jako rosliny ozdobne, jedynie tu maja swoje wlasciwe rozmiary-wielkie drzewa palmowe, fikusowe itd. No i mozna tu spotkac ciekawe zwierzeta, np. iguany-takie duze jaszczurki, niekiedy ponadmetrowej dlugosci, malpy itd. Odglosy owadow, ptakow i nie-do-konca-wiadomo-czego ustawicznie tworza tlo muzyczne. Czasami caly ten szum/jazgot narasta do ogluszajacego poziomu...

Powietrze jest gorace (choc na poziomie czlowieka z reguly panuje gleboki cien), wilgotnosc pow. 90%, wiec dosyc szybko jestesmy zziajani i cali przepoceni do suchej nitki. Martwimy sie widzac jak szybko nikna nasze zapasy wody, mimo ze kazdy ma po 2 poltoralitrowe butle.

Pod wieczor nareszcie widzimy przed soba jakies skaly, wczesniej widoki byly dosyc monotonne (w dzungli nie ma polanek czy jakichs przecinek, wiec widac najdalej na jakies 20 metrow przez gaszcz roslinnosci). W skalach jest jaskinia zwana jaskinia sloni (podobno w porze monsunu tu sie kryja przed deszczem), nasze dzisiejsze miejsce na nocleg. Wysoka miejscami na jakies 30 metrow, ogromna komora o wyjatkowo plaskim dnie-klepisku moglaby spokojnie pomiescic z 200 osob. Nas dzisiaj bedzie ok. 15-tu po tym, jak dolacza do nas druga grupa turystow. Pod sufitem wisza setki nietoperzy, czasami jakis lata wokol glowy.

Mycie sie w rzece, zbieranie drewna na ognisko. Pan przewodnik gotuje pyszne curry z ryzem. Do polnocy sluchamy jego ciekawych opowiesci o dzungli, sloniach, zaginionej i nigdy nieodnalezionej amerykanskiej turystce Molly... Pan przewodnik zapala i zapala swiece po wszystkich katach oraz mowi, ze nigdy nie dopuszcza aby ogien w nocy wygasl. Szybko zapadamy w zasluzony sen.

czwartek, 4 czerwca 2009

Dzien 7 - Malezja

Pobudka wczesnie rano, bo o 9-tej wyplywamy do Kuala Tahan, punktu wypadowego wycieczek do Taman Negara.















Plynie sie prawie trzy godziny po szeroko rozlanej rzece w kolorze kawy z mlekiem, na dlugich waskich lodkach.



W Kuala Tahan namyslamy sie co dalej, gdy podchodzi do nas Brian, Amerykanin, i proponuje bysmy dolaczyli do niego i czterech innych osob (para Holendrow Sharif i Jaime oraz para mieszana-Francuzka Virginie i Hiszpan Xavi), gdyz kompletuja grupe na wspolny wypad do dzungli. Ma to trwac 3 dni. Po chwill burzliwej dyskusji idziemy do pana-szefa agencji turystycznej, ktora to organizuje, bo nie mamy ze soba tyle ringgitow (lokalna waluta), a w wiosce nie ma bankomatu, wiec chcemy sprawdzic, czy przyjmie nasze dolary, te, ktore wozimy na tzw. czarna godzine. Pomimo tego, ze godzina taka czarna nie jest :-), udaje sie nam dopiac transakcje, nawet dostajemy od pana darmowy nocleg! zaprasza nas tez na kolacje ale potem gdzies go wcina i musimy wydobyc nasze ostatnie ringgity...

Nic teraz nas jednak tak nie podnieca, jak mysl o jutrzejszej wyprawie...

środa, 3 czerwca 2009

Dzien 6 - Malezja

Rano wizyta na nieszczesnym mostku na 41. pietrze Petronas Towers. Potem pedem po plecaki i na dworzec autobusowy - jedziemy do Jerantut i parku narodowego Taman Negara (w jezyku malajskim oznacza to... "Park Narodowy" :-) ).

Dworzec autobusowy znow okazuje sie dla nas malo laskawy - dowiadujemy sie, ze nasz autobus jedzie z dworca Peteling na drugim koncu miasta. Przynajmniej tym razem udaje sie nam znalezc stacje kolejki.

Wieczor spedzony na walce z komarami. Chyba mamy psychoze, bo wszyscy mowia, ze nie ma malarii w Malezji. Zreszta nawet komarow nie ma, jakies dwa na krzyz. Niemniej na kolacje idziemy w bransoletkach antykomarowych, dlugich rekawach i dlugich nogawkach oraz cali wysmarowani komarozolem ze mucha nie siada (doslownie).

Predko zdejmujemy te koszule, oj predko... Nawet poznym wieczorem temperatura powietrza to jakies 30°C.

wtorek, 2 czerwca 2009

Dzien 5 - Malezja

Dzien "odpoczynkowy".

Budzimy sie w naszym "bosonogim" hoteliku i robimy sobie sniadanie w stylu europejskim: swieze mango, pomarancze i platki z mlekiem. Nie jest dzis tak przerazliwie goraco jak w poprzednie dni. Slonce przycmione, wszystko spowite lekka mgla.


Tak naprawde Kuala Lumpur nie robi soba na nas specjalnego wrazenia. Ogladamy z zewnatrz chlube tego miasta jak i calego kraju - Petronas Towers, do niedawna najwyzszy budynek biurowy na swiecie. Potem do Chinatown. Trafiamy do sympatycznej Old China Café, gdzie siedzimy przez wieksza czesc popoludnia. Miesci sie ta kafejka w starym cechu rzemiosl nalezacym niegdys do Selangor & Federal Territory Laundry Association (stowarzyszenie pralnicze regionow Selangor i federalnego (?)). W sali dwa ogromne lustra na przeciwleglych scianach, zgodnie z chinskimi regulami Feng Shui. Chinczycy wierza, ze takie ustawienie luster odzwierciedli i pomnozy ich szczescie i dobrobyt.

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Dzien 4 - Malezja

Przejazd do KL - tak tu wszyscy okreslaja Kuala Lumpur, stolice Malezji.

Wczesniej spacer po miasteczku w pelnym rynsztunku oraz pelnym sloncu. Jestesmy czerwoni jak buraki i mokrzy od potu.

Dworzec autobusowy w KL nie nalezy do najsympatyczniejszych. Zmuszeni jestesmy go zwiedzic szukajac stacji kolejki miejskiej. Tej nie znajdujemy, za to student nam wyjasnia jak w 10 minut dojsc do hotelu pieszo. Po pol godzinie marszu (instruktaz dobry, wykonanie gorsze) docieramy do domku-hotelu. I tu po raz pierwszy spimy w miejscu, gdzie obowiazuje zakaz chodzenia w butach wewnatrz hotelu (?!).

Dzis kolacja w wegetarianskiej restauracji :-)