czwartek, 16 lipca 2009

Dni 45-49 - Chiny

Spędzamy prawie tydzień w niewiarygodnie polozonym wsrod krasowych gor-kopców miasteczku Yangshuo. Aby w calosci ogarnac otaczajacy nas krajobraz najlepiej spojrzec na okolice z lotu ptaka. Lecimy wiec balonem. Trudno opisać bajkowosc tego miejsca - góry spowija poranna mgla, wschodzące slonce odbija sie w rzece Li i barwi ja na ciepły, miedziany kolor. Wznosimy sie na prawie 1000 metrow, razem z nami startuje chyba jeszcze 10 zalog; na przemian wznosimy sie i obnizamy wzgledem innych balonow. Czasami wzgledna roznica predkosci jest tak duza, ze sasiedni balon wydaje sie leciec jak kamien w dol lub jak rakieta w gore. Nasz pan pilot niewzruszenie utrzymuje sytuacje pod kontrola co jakis czas dopelniajac balon goracym gazem; syk i temperatura nie do zniesienia, szczegolnie przy wzroscie 195cm :-).
 
Z góry nie widać brudu ani biedy, nie śmierdzi. Pod koniec rejsu jestesmy juz nisko, tak, ze slychac odglosy budzacych sie do zycia wiosek, pianie kogutów, nawolywania ulicznych handlarzy, szczekania psow. Ladujemy nad rzeka, pan pilot mistrzowsko sadza balon bez minimalnego nawet wstrzasu. Jest siodma rano, jacyś staruszkowie cwicza na plazy Tai Chi.

Po śniadaniu udaje nam się wypozyczyc górskie rowery - chcemy się dostać do Xingping. W ostatniej chwili wskakujemy na statek, który wiezie chińskich wycieczkowiczow, w tym grupkę studentów w gore rzeki. Pytamy o cenę - 200 yuanow od leba. My chcemy za 100 - od razu się zgadzają. W tym kraju chyba nic nie ma oficjalnej ceny, a targowanie się jest narodowym sportem. My do mocnych zawodników nie należymy, ale chyba idzie nam coraz lepiej. Statek wcale nie odpływa, choc wygladalo, ze ledwo zdazylismy. Okazuje się, ze czekamy az załoga skończy lowic ryby na pozniejszy obiad.
Studenci, a zwłaszcza jeden - Terry, od razu do nas zagadują, i gawędzimy cala podroż. Jacyś inni ludzie zapraszają, zebysmy z nimi zjedli. Na stole pojawiają się malutkie rybki panierowane w calosci, smażone krewetki, male rzeczne ślimaczki bardzo pikantnie przyprawione. Z tymi mamy najwięcej problemu bo wiemy, ze jakiś jeden gatunek słodkowodnych slimakow przenosi Schistosomatoze, bardzo groźna chorobę pasozytnicza - w tej chwili nie pamiętamy jednak ani zadnych szczegolow jak jest ona przenoszona, ani gdzie dokładnie występuje, ani niespecjalnie stanowi to priorytet gdy kiszki marsza graja. Tłumaczymy sobie tez, ze przeciez usmażone i ze tak wielka ilosc chili usmiercilaby słonia, wiec na pewno unieszkodliwila tez pasozyty. Poza tym, nie chcemy sprawic naszym gospodarzom przykrosci wiec jemy wszystko, nawet male rybki w calosci, z glowkami. Przez chwile sie zastanawiamy, czy aby nie byłoby dobrym pomysłem zostawić glowki, ale ze jako goscie probujemy pierwsi wiec jest malo czasu na przemyslenia. Pod zebami chrupia juz nam oczka i mozdzki gdy zauwazamy, ze wszyscy odgryzione glowki ukladaja nonszlancko na brzegu talerza. No coz - podroze ksztalca, nastepnym razem bedziemy madrzejsi.

W pewnym momencie na statku wielkie poruszenie i wszyscy kto zyw biegna na poklad. Okazuje sie, ze doplywamy do miejsca, ktorego wizerunek zdobi banknot 20 juanow. Tak naprawde cala rzeka jest rownie piekna, no ale niezaprzeczalnie duzo mniej slawna.
 
W koncu doplywamy do Xingping, gdzie statek nas wysadza na jakiejs bocznej, nieoficjalnej przystani. Trzeba wtargac rowery po bardzo stromym zboczu. Jakis usluzny staruszek nam pomaga. Po kilku minutach pedalowania jestesmy w starej czesci miasteczka pelnego waskich uliczek, starych domow,  warsztatow rzemieslniczych. Na jakiejs bocznej uliczce, z jednej z restauracyjek wypada na nas, wprost pod nogi Grzesia, malutki chinski piesek chihuahua wydajac z siebie przerazliwy jazgot, za nim jego pani. Zostajemy tu na obiad - smazone oberzyny.
 
Droga do Yangshuo okazuje sie bardzo malownicza, ale bardzo pagorkowata. Szczescie, ze mamy gorskie rowery. Ruch duzo mniejszy niz w Yangshuo bo nie docieraja tu turysci, ktorych w tamtych okolicach byly tlumy. Upal troche zelzal i dosc szybko pokonujemy 20km drogi.
 
Pod wplywem relacji wielu napotkanych wspolpodroznikow postanawiamy wieczorem sie ukulturalnic. Wybieramy sie na przedstawienie Sanjie Liu - teatr na wolnym powietrzu. Wyrezyserowane przez znanego chinskiego rezysera Zhang Yimou, tego samego, ktory przygotowal otwarcie igrzysk olimpijskich w Pekinie w 2008 roku. Tematem sa sceny z tradycyjnych zajec mieszkancow okolicznych wiosek. Scene stanowi rzeka i okoliczne wzgorza, ktore podswietlane sa momentami kolorowymi swiatlami. Przedstawienie jest iscie na miare chinska - uczestniczy w nim 600 aktorow lub statystow, glownie sa to okoliczni rybacy i wiesniacy (co nie oznacza bynajmniej braku profesjonalizmu - wszystko jest dopiete na ostatni guzik). Wystepuja tez bawoly i kormorany. Prawdziwa wizualna i muzyczna uczta!
 
Przy okazji - pare zaleglych zdjec z Kambodzy/some more pics from Cambodia: http://www.flickr.com/photos/40851970@N03

1 komentarz:

Daniel Olszewski pisze...

ekstra. brak mi słów. bardzo ale to bardzo Wam zazdroszczę. Pozdrawiam gorąco. D.O.